3moonboys słucham i śledzę od pierwszej płyty. Przez te wszystkie lata i kolejne, wydawane przez nich albumy miałem wrażenie, że grupie tej trudno dopisać swoją nazwę do któregoś z muzycznych nurtów. Problem z nimi mieli też chyba i słuchacze, bo to 3moonboys bywali za bardzo alternatywni dla post-rocka, to z kolei zbyt poszukujący dla tych, którzy w muzyce szukają niezbyt skomplikowanych, krótkich piosenek. Jakkolwiek by nie brzmieli, to zawsze podążali własną drogą i czy inspirowali się Mogwai, Archive czy jakimkolwiek innym zespołem, do którego ich porównywano, to pozostawali sobą, a w ich muzyce obecna była ta sama, trudna do ubrania w słowa melancholijna wrażliwość.
Na Zawsze jest za krótko 3moonboys znowu wyszli ze strefy komfortu. Tym razem jednak zamiast zrobienia kilku kroków wykonali skok ze spadochronem. Ten się otworzył, a grupa z Bydgoszczy wylądowała z pięknym telemarkiem i ma się w tym momencie lepiej niż w całej swej, dotychczasowej historii. Ryzyko, jak widać, się opłaciło, a ekstremalna zmiana brzmienia tchnęła w ten skład nowe pokłady energii.
Może trochę przesadzam, bo zmiana środków wyrazu, a konkretnie dodanie elektroniki to proces, który można było zaobserwować już na poprzednich płytach. Tym razem jednak nie jest to tylko jeden z dodatków, a podstawa całej motoryki. Syntezatory, samplery, poszatkowane i przepuszczone przez efekty fragmenty „żywych” instrumentów. Na Zawsze jest za krótko to one są na pierwszym planie. Nie znajdziemy tu struktur stricte piosenkowych. Brzmienie opiera się na transie, powtarzaniu motywów, odkrywaniu nowych dróg i podążaniu za nowymi dźwiękami, które w jakiś magiczny sposób pojawiły się w zasięgu ręki i idealnie pasują do tej psychodelicznej układanki. Do tego dochodzi wokal, który spełnia tu rolę dodatkowego instrumentu. Chyba że dziwnie i obco brzmiące słowa uznamy za prawdziwy język transu.
Dużo na tej płycie krautowej zabawy dźwiękami, a także podskórnej, budowanej gdzieś pod wierzchnią warstwą plemienności. Najlepszym tego przykładem jest Przyjdziej, gdzie syntezatory i dobiegający z komputerów rytm brzmią, jakby pochodziły z egzotycznej, nieznanej nam i ukrytej przed resztą, tradycyjnie żyjącej społeczności, dla której podstawą egzystencji jest komputer. Podobną rolę spełniają elektroniczne zgrzyty zestawione z przejmującą partią wiolonczeli we Wracając nie po swoich śladach, co miejscami budzi skojarzenia z wczesnymi dokonaniami Arms and Sleepers.
Najlepsze momenty tej płyty to jednak te, gdzie muzycy wydają się bawić i odkrywać swoje brzmienie. Takie jest rozimprowizowane Napiłbym się suchej kawy, taki jest też rozkręcający się z każdą sekundą Każdy inaczej, który w pewnym momencie bazuje na wybijającej i zapadającej w pamięć partii perkusji. Idziemy łączy ze sobą wszystkie style zespołu, które mogliśmy śledzić na przestrzeni tych wszystkich lat. To też najbardziej „emocjonalny” moment płyty, gdzie gitara zdaje się trzymać za ręce syntezator i perkusję. W utworze Czarny poniedziałek mamy z kolei wrażenie, że nieznajomy najpierw z hukiem wyrywa nam z zawiasów drzwi, by zaraz usiąść z nami na kanapie i rozmawiać o sensie życia w oparach nielegalnych, spowalniających umysł substancji.
Bardzo cieszy mnie ta ciągła chęć zmiany 3moonboys. Cieszy mnie jeszcze bardziej to, że zespół na „Zawsze jest za krótko” pozostał sobą. A najbardziej jestem zadowolony z tego, że łącząc jedno z drugim, wyszedł im tak świetny album.