100 albumów, które musisz posłuchać przed śmiercią #38 / James Brown & The Famous Flames – Live at the Apollo (1963)

Król sceny, więc i płyta z zapisem koncertu wydaje się najodpowiedniejszą do tego, by przedstawić jego twórczość. Dziś słucham i opisuję wydany w 1963 roku album Jamesa Browna pt. Live at the Apollo.

Czy znałem wcześniej?

Tego konkretnego wydawnictwa nie, ale Browna jak najbardziej. Zacząłem nawet w zeszłym roku odsłuch jego płyt i zdziwiłem się, jak ciekawe i warte uwagi, nawet dziś, są to wydawnictwa. Brown nie był tylko natchnionym kaznodzieją obdarzonym wspaniałym głosem, tak jak pokazano go w najlepszym musicalu wszech czasów, czyli The Blues Brothers. To przede wszystkim dający z siebie wszystko performer, dyrygent publiki, która zahipnotyzowana zdaje się jeść z jego ręki. Tytan pracy, głównie tej scenicznej i człowiek, dla którego scena jest przedłużeniem jego osobowości.

Ogólne spostrzeżenia

Mając na uwadze to, co napisałem powyżej i patrząc na ultra wysokie oceny omawianej płyty, muszę ze smutkiem stwierdzić, że mi nie przypadła aż tak do gustu. Szkoda, bo sam liczyłem na to, że będzie inaczej.

Jeśli chodzi o samą zawartość, to tej nie ma sensu specjalnie analizować. Całość trwa nieco ponad 30 minut i stanowi zbitkę różnych utworów. Zazwyczaj bardzo krótkich, czasem połączonych w jedną dłuższą kompozycję, a w innych przypadkach stanowiących zapowiedź czegoś większego i bardziej rozbudowanego. Czegoś, co w końcu nie nadchodzi. I to w sumie nie jest mój problem z tą płytą, bo właściwie taka konwencja sprawdza się w przypadku tryskającego energią i kipiącego emocjami soulu. Nie treść, a sposób jej przekazania. Właśnie – w nim chyba tkwi szkopuł.

Uczuć jest tu dla mnie aż za wiele. Buchający seksapilem i żywotnością Brown wydaje się zbyt skupiony na własnej osobie, w czym utwierdzają go aż nadto słyszalne w miksie westchnienia i piski fanek. Moja emocjonalna skorupa nie pozwala mi na to, by wsiąść do tego pociągu, zająć wygodnie miejsce i cieszyć się w pełni nietypową, pełną kolorów muzyczną podróżą po zakątkach soulu i rhythm & bluesa. 

Spróbujcie, może dla Was będzie lepsza.

Czy będę wracać?

Nie wiem, czy do tej konkretnej płyty, ale do twórczości Jamesa Browna na pewno.

Alternatywa

Łzę uroniłem za to (i to nieraz) przy płytach Charlesa Bradleya. Poczytajcie o jego historii. Tylko robot pozostałby na nią obojętny. Każda z czterech wydanych przez niego płyt trzyma poziom, więc możecie zacząć odsłuchy od debiutu.