Podsumowanie 2021 roku. Polska topka

Swoje przemyślenia dotyczące ubiegłego roku zamieściłem we wstępie do wpisu o płytach zagranicznych. Właściwie większość wątków, które tam poruszyłem, odnoszą się też do polskiej sceny. Czy nam się to podoba, czy też nie, jesteśmy częścią większej całości. Mamy jednak kilka problemów, które może nie tyle, że są specyficzne dla rodzimego podwórka, ile wybrzmiewają mocniej ze względu na to, że lokalny świat muzyki alternatywnej lub też niezależnej, jest naprawdę niewielki.

Nie zamierzam wskazywać palcem — zarówno tych, którzy stanowią pozytywny, jak i negatywny przykład przedstawionych kwestii. To jedynie szkic w postaci garści kilku przemyśleń, które nawiedziły mnie w trakcie mojej własnej działalności.

Z perspektywy piszącego o muzyce mam problem z tym, jak wygląda komunikacja z twórcami. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że to moją rolą jest śledzenie tego, co robią dani artyści, labele, agencje muzyczne / koncertowe itd. To naturalne, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zaledwie garstka tworzących muzykę ma pomysł na to, jak ją później wypromować. Nieregularne działania w tym zakresie to prawdziwa zmora polskiej sceny. Newslettery czasem są, czasem ich nie ma. Ich forma bywa bardzo różna, często zupełnie nieatrakcyjna i niezachęcająca do tego, by sięgnąć po dany materiał. Pliki w wysokiej jakości to często Święty Graal i coś, o co trzeba się wręcz prosić. Wysyłanie linków do BC czy Spotify wraz z jednozdaniowym opisem nie załatwia sprawy, a to też jest częsta praktyka. A już najlepsze są zupełnie niedopasowane do profilu strony rekomendacje i późniejsze dopytki, czy dana rzecz została już przesłuchana i kiedy o niej wspomnę.

Powyższe to przykłady negatywne, ale są też zespoły i artyści, którzy mają na siebie pomysł. Wysyłają ciekawe notki prasowe, do tego dołączają pełen pakiet informacji, repostują wzmianki o sobie i prowadzą dyskusję z odbiorcami. Jest ich coraz więcej, widzę to i bardzo mnie to cieszy, ale nadal za mało. Muzyki jest zbyt dużo, by odpuszczać sobie promocję. Szczególnie w czasach, gdy odcięta została jedna z jej gałęzi w postaci grania koncertów i pokazywania się słuchaczom w takiej formie.

Czemu w ogóle o tym wspominam? Ano dlatego, że polska scena pod względem jakościowym nie odstaje w żadnym stopniu od tej zagranicznej. Jest naprawdę mocna, z roku na rok coraz mocniejsza. Ma własny charakter, pojawiają się wewnątrz niej konkretne trendy i stylistyki. Jest też coraz bardziej różnorodna, dzięki czemu nie trzeba sięgać już daleko poza granice naszego kraju, by usłyszeć coś, co nas poruszy. W tym kontekście tym bardziej ważne jest to, by została zaprezentowana jak największej liczbie odbiorców. A bez promocji nie ma na to szans. Muzyka wcale sama się nie obroni.

Tym bardziej polecam płyty niżej wybranych artystów i zespołów. Wśród tych, którzy nagrali moim zdaniem najciekawsze w tym roku albumy, są: Artykuły Rolne, Hania Rani i Dobrawa Czocher, Kły, Łukasz Poleszak, Morświn, Pleń, Rosa Vertov, Schröttersburg, SPOIWO, Sunnata, Wczasy.

A przedtem jeszcze playlista Spotify, zawierająca po jednym utworze z każdej z opisanych płyt. Kolejność alfabetyczna.

Artykuły Rolne – Porno

Nic nie może wiecznie trwać. Nie pogodziłem się z tym stwierdzeniem i pewnie nigdy nie pogodzę, ale nie da się zaprzeczyć temu, że jest prawdziwe. Sprawdza się też przy okazji trzeciej płyty Artykułów Rolnych — jednego z najlepszych, noise rockowych składów z lokalnego podwórka, który właśnie zakończył działalność. To smutna wiadomość dla nas wszystkich. Nie smuci za to fakt tego, że na osłodę, na sam koniec, dostaliśmy od grupy kolejną, świetną płytę.

Artykuły Rolne z grubsza kontynuują na niej to, z czego były znane. Mieszają hałas i psychodelę, próbując przy tym grać bazujące na improwizacjach piosenki. Brzmi karkołomnie, ale w tym wypadku po prostu się sprawdza(ło). Trio, które na Porno stało się kwartetem (do składu dołączył Maciej Nowacki na drugą gitarę), robi niby po raz trzeci to samo, ale nie do końca. Materiał na pierwszym albumie określiłbym jako mający „otwartą” formę. Na Jeśli możesz, zostań w domu zwyciężyła opcja garażowego brzmienia. Na płycie numer trzy mamy z kolei do czynienia z prawdziwy piosenkami — z tym że są one zawalone gruzem, usmarowane prozą życia i przesuszone za pomocą schowanych gdzieś na dnie szafy marzeń.

Piękny to Koniec. Może nawet lepszy niż początek i środek, co boli mocniej, zważywszy na to, co ten fakt oznacza.

Hania Rani & Dobrawa Czocher – Inner Symphonies

Hania Rani to artystka nadal poszukująca, ale mająca przy tym swój własny styl i charakterystyczną wrażliwość. I z tą ostatnią nie zawsze jest mi po drodze. To z kolei ulega zmianie, gdy wspiera ją grająca na wiolonczeli Dobrawa Czocher. W tej konfiguracji wszystkie dźwięki zdają się docierać dokładnie tam, gdzie powinny.

To druga płyta tego duetu, a wydaje się, jakby artystki grały ze sobą od zawsze. Rozumieją się bez słów, tak przynajmniej to sobie wyobrażam i nie chodzi mi wcale o to, że muzyka na Inner Symphonies jest w pełni instrumentalna. Mam na myśli duchowe połączenie, tak bardzo obecne w każdej sekundzie tego materiału. Ten jest nim nasączony, tak jakby w twórczynie wstąpiło coś metafizycznego i pokierowało nimi w trakcie tworzenia. W tym, jak się komunikują, w jaki sposób dopełniają i jakie wywołują dzięki temu w odbiorcy emocje, jest coś naprawdę wyjątkowego.

Inner Symphonies ma melancholijny charakter, ale w muzyce Hani i Dobrawy  jest coś ostatecznego. Momenty pogodne, pełne nadziei przykrywane są fragmentami minorowymi, w których słońce przykrywają chmury. To płyta z gatunku tych, które powinny poruszyć nawet najtwardsze serca. Można się przy niej wzruszyć i poczuć radość jednocześnie. I wracać wielokrotnie, by odkryć w dźwiękach, ale też w sobie, kolejne pokłady nieznanych nam dotąd uczuć.

Kły – Chen

Czasami granica pomiędzy zachowaniem zdrowia psychicznego a popadnięciem w obłęd jest bardzo cienka. Kto nigdy nie znalazł się „pomiędzy”, ten tego nie zrozumie, a może nawet wyśmieje powyższe zdanie. Człowiek jest jednak istotą pierwotną, do tego nadal w pełni niezbadaną. To, że poukładał sobie (pozornie) życie wokół siebie, wcale nie oznacza, że w środku niego nie siedzi bestia. I to taka, dla której zasady logiki nie mają racji bytu, a chaos stanowi główne źródło pożywienia. Nie życzę nikomu, by musiał się mierzyć z tym potworem na co dzień. Za to bardzo dobrze jego stan oddaje Chen –  nowa płyta grupy Kły.

Materiał, który się na niej znalazł, nie jest kolejną wariacją na temat psychodelii z serii „wziął grzybki i poszedł w ciemny las”. To naprawdę mroczne, depresyjne gówno, które miota się pomiędzy black metalową czernią, a zimnofalowym chłodem. Oba te gatunki są tu bazą dla rozważań nad sensem tzw. codziennej egzystencji. Forma przemyśleń jest mocno teatralna, a przy tym pełna dość prostych metafor i nieskomplikowanych przemyśleń. Takich, z którymi zetknął się prawdopodobnie każdy myślący człowiek na którymś etapie swojego życia. Sens przekazu dociera więc dokładnie tam, gdzie powinien. Słowa i muzyka rezonują, zaczynają wzbudzać wątpliwość, a my po którymś z kolei odsłuchu nie wiemy już, czy to aby szaleństwo nie jest normalnością. I że prawdziwi szaleńcy wmówili nam, że jest zupełnie odwrotnie, a my im w to naiwnie uwierzyliśmy. Czy jakoś tak. Obłęd.

Łukasz Poleszak – Korzenie

Album koncepcyjny zawierający nagrania terenowe. Oba te elementy zazwyczaj totalnie zniechęcają mnie do odsłuchu. I wcale nie muszą występować w parze, by uzyskać taki efekt.

Tak więc co się stało, że sięgnąłem po Korzenie? Sam nie wiem, ale mogła zadziałać bardzo ładna, ascetyczna, a przy tym działająca na wyobraźnię okładka. Potem było już z górki, bo wystarczyły pierwsze dźwięki i już zostałem kupiony. Atmosferą, w tym przypadku pisaną koniecznie wielką literą. Ta dosłownie wylewa się z muzyki w każdej sekundzie. Nawet bez czytania idei, jaka stoi za tym materiałem, w trakcie jego odsłuchu przed oczyma staje nam ogromny las, puszcza lub jakiś inny, monumentalny wytwór natury. Zanurzamy się w nim/niej i im głębiej sięgamy, tym bardziej poznajemy siebie. Korzenie umożliwiają nam podróż w nieznane. Za scenografię służy otaczająca nas zewsząd przyroda, ale tak naprawdę na końcu tej drogi znajdujemy się my sami.

Łukasz Poleszak przez sześć lat jeździł i nagrywał w terenie dźwięki (od Śląska przez Wyspy Brytyjskie aż po Zanzibar), które wypełniły tę płytę. Z jednej strony to one świadczą o jej wyjątkowości. Z drugiej ton nadaje mimo wszystko dość mroczna, a przy tym naprawdę ciekawie zespolona z odgłosami natury elektronika. Syntezatorowe plamy wypełniają dziury pomiędzy szumiącym strumykiem a pomrukami zbliżającej się burzy. Elektronika rytmizuje kompozycje, ale tam, gdzie trzeba, oddaje pola Matce Ziemi. W końcu to ona jest tu centralną postacią i to w jej lustrze, my jako jednostka, ale też jako ludzkość, powinniśmy się przejrzeć bliżej.

Morświn – Rewolucjaaa

Czy jak napiszę, że Rewolucjaaa to zbiór utworów „gadanych”, dla których podkład stanowi muzyczny minimalizm w swej najczystszej formie, to będzie to komplement, czy też przytyk? Nie wiem. Zresztą zdaje się, że dużo mi umyka, bo nie mam też pojęcia, dlaczego o płycie Rewolucjaaa nie jest nieco głośniej. Zastanawia mnie też to, dlaczego najbardziej zaczepne pod względem tekstowym płyty, rzekłbym nawet, że polityczne, nagrywa nieco starsze pokolenie (Dezerter się kłania, chociaż trzeba wspomnieć o wyjątku w przypadku Why Bother?), a małolaci siedzą cicho? Jeśli ktoś z Państwa zna odpowiedzi na powyższe pytania, to ja chętnie się z nimi zapoznam. W tzw. międzyczasie polecam posłuchać projektu Morświn. Ten tworzy w zasadzie trio (Paulina Owczarek – saksofon barytonowy, Małgorzata Tekiel – bas, Marcin Świetlicki – głos), a jeśli przyjrzeć się szczegółom, to w sumie kilkanaście osób. Ich partie (m.in. Igora Pudło) zostały ze sobą sklejone w formę muzyki nieprzyswajalnej, ale pociągającej. Klangujący, chropowaty bas i knajpiany saksofon, a do tego zachrypiały głos Świetlickiego wprowadzają mocno specyficzny i niepodrabialny klimat. Tak jakby ktoś nami potrząsał, sprzedał kuksańca i wypowiedział kilka otrzeźwiających słów. A my w poszarpanej koszulinie i pulsującą od natłoku głową dziękujemy swojemu oprawcy. Morświnowi znaczy się.

Pleń – Pleń

(…) Ten łódzki skład tworzą: grający na perkusji, kalimbie i pile (!) Michał Klama (m.in. Dream Experience i Ćma), Michał Wereszczyński na basie (m.in. Welur) oraz Andrzej Kacprzak na gitarze (m.in. Teoria Konfliktu). Przykład zespołu Jimiego Hendrixa pokazał, że trio w przypadku muzyki rockowej to układ niemalże idealny i trzeba przyznać, że panowie wyciągają z tej sytuacji naprawdę dużo. Przede wszystkim działa tu efekt świetnego zgrania. Jest też sporo przestrzeni, w której każdy z instrumentów ma swoje miejsce i wpływ na brzmienie poszczególnych kompozycji. Te z kolei dalekie są od klasycznej, rockowej formy, tak więc to jedyne podobieństwo do przywołanego przeze mnie króla gitarowego przesteru.

Grupa unika, jak tylko się da, łatwych wyborów w kwestii aranżacji. Złapałem się na tym, że właściwie nie widzę przejść pomiędzy poszczególnymi utworami, a całość debiutu brzmi jak jedna, bardzo długa, niezwykle zróżnicowana kompozycja. Mnóstwo tu też płynnych przejść pomiędzy stylistykami. To samo tyczy się zresztą klimatu, który zmienia się jak w kalejdoskopie, a ton nadają mu skojarzenia, jakie trio potrafi wywołać poprzez zastosowanie konkretnych rozwiązań aranżacyjnych.

I tak by nie być gołosłownym, w rozpoczynającym płytę Rozkładzie, ambient miesza się z post-rockiem i w jakiś magiczny sposób te jedenaście minut z hakiem wydaje się trwać trzy razy krócej. Pleń przypomina mi nieco w tej kompozycji Lastryko, ale to wrażenie rozwiewa Shibuya, w której bas wyczynia prawdziwe cuda, a finał to piękna noise rockowa naparzanka. Podobnie zresztą ma się sprawa z oplatającym nas powoli i niepostrzeżenie z pomocą narastającego hałasu Bluszczem. Ostatni dzień z czyjegoś życia ładnie romansuje z jazzową motoryką, a ostatni w zestawie utwór, Chłopiec z niebieskim samochodem, to ładny ukłon w stronę królów polskiej współczesnej psychodelii. Chodzi o Lonker See oczywiście. (…)

Rosa Vertov – Day In Day Out

Wreszcie – chciałoby się powiedzieć. Udało się Rosie Vertov to, co wcześniej nie w pełni jej wychodziło. Zawsze czułem, że w tych dźwiękach był potencjał, ale brakowało konsekwencji. Tej nie brakuje na Day In Day Out – płycie, na której brzmieniowe klocki wpadły w odpowiednie miejsca, dzięki czemu mamy do czynienia z bonusową dawką przyjemności płynącej z odsłuchu. Senny nastrój wreszcie nie usypia, a wciąga. Dodatkowym elementem jest niepokój wylewający się z poszczególnych dźwięków. Niby czujemy się bezpiecznie, ale gdzieś z tyłu głowy czujemy nieprzyjazne swędzenie, które nie pozwala nam na to, by w pełni odpocząć. I tak trwamy w tym nieco pokręconym świecie zbudowanym na płonnych nadziejach i niemożliwych do spełnienia marzeniach. Zaskakująco przyjemny jest to stan.

Schröttersburg – ד

Dalet, bo tak należy odczytywać literę będącą tytułem nowego albumu płockiego Schröttersburg, to naturalne rozwinięcie pomysłów z Melancholii. Tamten album był bardzo intensywny, a przy tym chłodny i transowy. W tym przypadku energii jest jakby trochę mniej. Zastępuje ją różnorodna paleta dźwięków elektronicznych, ale krautowa motoryka i hipnotyczny nastrój jeszcze mocniej wciągają nas w ten niewygodny, szaro-bury świat. Surowe brzmienie dopełniają proste, ale bezpośrednie teksty. Skojarzenia z klasyką gatunku nasuwają się same i prawdopodobnie taki był zamysł. Czy Dalet ma szansę na to, by dołączyć do polskiego panteonu zimnej fali? Pewnie zespół nie miał takich ambicji przy tworzeniu tego materiału, a szansa na to i owszem – istnieje.

SPOIWO – Martial Hearts

(…) Muzycznie nie jest to już post-rock, a na pewno nie taki, z jakim zespół zapoznał nas na Salute Solitude. Rolę gitar przejęła elektronika i syntezatory. To one pełnią rolę przewodnika w świecie ciągłej walki o lepszą przyszłość. Walki wyczerpującej, mającej swoje wzloty i upadki. Walki codziennej, przez to trudniejszej do wyrażenia, bo też przecież mniej efektownej z racji swojego charakteru. Za to takiej, która dotyczy każdego z nas i dotykającej przy tym zupełnie różnych sfer życia. I właśnie w tym tkwi cała siła tego albumu, bo jego chłodne, elektroniczne brzmienie napawa nadzieją, ale też porusza w słuchaczu takie struny, o których istnieniu prawdopodobnie nie miał pojęcia. Wybudza dawne tęsknoty, przywołuje zakurzone, bolesne wspomnienia. Wszystko to robi jednak po „coś”, dodając sił do dalszej walki z codziennością.

Martial Hearts nie jest albumem analitycznym. Pobudza w słuchaczu emocje i podsuwa wyobraźni rozmaite obrazy. Od nas samych zależy, jakie. Efekty mogą się różnić, ale przecież i my różnimy się od siebie. Jestem jednak pewien, że jedno uczucie pojawi się u każdego z nas. Martial Hearts to płyta rewelacyjna. Dzieło, które pozostawia ślad w słuchaczu na dłużej.

Sunnata – Burning in Heaven, Melting on Earth

Nie chcę wyjść na mądralę, nie chcę umniejszać zespołowi i słuchaczom, ale czasami nie da się inaczej. Sunnata to cholernie niedoceniany projekt, który zaczynał od brzmień okołostonerowych, a skończył na… właśnie. Trudno powiedzieć, bo grupa jest na tyle świadoma tego, co chce przekazać, że gra we własnej lidze. Zbyt psychodeliczni dla miłośników prostego machania główką, za bardzo metalowi dla fanatyków niezalu i za mało eksperymentalni dla lubujących się w dźwiękach trudnych. Te gatunkowe rozważania blakną zresztą przy zawartości Burning In Heaven, Melting On Earth. To album na wskroś duchowy i mistyczny (nie mylić z religijnością). Od pierwszych, zresztą bardzo zróżnicowanych dźwięków, bo punkowe tempa potrafią iść tu za pan brat z progresywnymi, instrumentalnymi partiami, zespół trzyma nas za grdykę i nie puszcza. Burning In Heaven, Melting On Earth przypomina pod tym względem oczyszczający rytuał. Taki, który w pewnym momencie, opuszczając ten mizerny padół, przejść będzie musiał każdy z nas. Znakomita rzecz.

Wczasy – To wszystko kiedyś minie

Zdarza mi się bić pokłony przed wybranymi płytami. Tak było z debiutem zespołu Wczasy — albumem Zawody. Cóż, jestem tylko człowiekiem. Mam swój gust i zdanie na temat tego, czym jest „obiektywne” pisanie o muzyce. Mitem.

W każdym razie raz na kilka lat pojawia się taki projekt, który doceniają nawet te osoby, które na co dzień posługują się wspomnianym, mitycznym obiektywizmem. Duet Wczasy należy właśnie do nich, bo nawet jeśli komuś nie podoba się muzyka, produkcja, brzmienie, to nie wyobrażam sobie, by nie docenił tekstów. Słów, które wyśpiewuje zespół, a które trafiają w sedno. Opisują nie tylko naszą, polską rzeczywistość. Odnoszą się do całego pokolenia. Grupy ludzi przegranych, bo mających ogromny potencjał, a zduszonych przez to, co ich otacza. I nawet ci, którym się uda i którzy coś osiągają, mogliby wskórać więcej. W innym świecie i rzeczywistości. I o tym wszystkim mówią Wczasy.

Ja na szczęście nie silę się na obiektywność i przyznaję, że muzycznie z projektem jest mi jak najbardziej po drodze. I to nawet bardzo. To wszystko kiedyś minie jest bardziej różnorodne od swojej poprzedniczki. Przede wszystkim nieco mniej tu stylizowanego na lata 80. synthpopu. Elektroniczne podkłady nadal stanowią podstawę kompozycji, ale więcej tu gitar i eksperymentów z aranżacjami. Spora w tym zasługa gości, którzy nie są tylko dodatkowymi nazwiskami w spisie utworów, a faktycznie wiele wnoszą do brzmienia duetu. Chórki dodające lekkości w utworze Tak pięknie (Enchanted Hunters) czy parkietowy Trans to pierwsze z brzegu przykłady potwierdzające regułę.

To wszystko kiedyś minie jest też albumem smutnym. Zawody tylko ten smutek udawały, bo pod wierzchnią warstwą melancholijnej ironii zawierały się tak naprawdę wszystkie pragnienia i marzenia twórców. Weszliśmy do ich głowy, by odkryć swoje własne, często mocno ukryte tęsknoty. Tym razem ton jest zdecydowanie mniej zabawowy i fantazyjny. W pewnym momencie każdy z nas musi zmierzyć się z tym, że nie wszystkie osobiste cele zostaną przez nas osiągnięte. I że to jest ok, bo tak po prostu musi być. 

Co nie znaczy, że nie warto próbować. O czym też stara się, między wierszami, nieco nieśmiało, przypominać nam ta płyta.