The Smashing Pumpkins / Interpol / PreZero Arena Gliwice 02.07.2024

Trudno relacjonuje się koncert z pozycji totalnego ultrasa, ale spróbuję. O co chodzi? O występ grup Interpol i The Smashing Pumpkins w gliwickiej PreZero Arena.

W przypadku Interpol będzie nieco łatwiej, bo co prawda bardzo lubię twórczość nowojorskiej grupy, ale jednak moje serduszko nie przechodzi stanu przedzawałowego w trakcie odsłuchu jej muzyki na żywo. Tu i ówdzie wyczytałem, że brzmienie zespołu zostało spaprane, ale z wysokości drugiego, trzeciego rzędu pod sceną, w ogóle tego nie czułem. Wręcz przeciwnie — sekcja wysunięta na przód, rwane riffy (przewspaniałe było usłyszeć je wreszcie na żywo) oraz uzupełniające dalsze tło klawisze współgrały ze sobą w sposób wręcz idealny. Wybrzmiały głównie kawałki z Antics, więc to tę płytę będę sobie teraz pokoncertowo odświeżać, a że bardzo ją lubię, to… i z występu jestem więcej niż zadowolony. Zabrakło mi tylko większej reprezentacji mojej ulubionej El Pintor, ale jestem w mniejszości w kwestii tej (dla niektórych dziwacznej) preferencji, więc nie łudziłem się, że będzie inaczej.

W każdym razie miejski post-punk tego wieczoru wybrzmiał aż nadto. Zespół swoją grą przemycił do Gliwic sporo klimatu tętniącego różnorodnością miasta, centrum tzw. Wielkiego Świata. W jego grze dało się wyczuć mnogość i specyfikę nowojorskich zakamarków, historii i życiorysów. Nie wszystkie z nich zaliczyć można do przyjemnych, ale jakimś magicznym sposobem gra grupy, dzięki narzuconej sobie samej i nam rytmice, zachęcała swoją grą do tańca. Szkoda, że tak mało osób się na niego zdecydowało — będąc gdzieś z przodu, odniosłem wrażenie, że mało kto ze zgromadzonych w ogóle zna twórczość Interpolu. Pokoncertowe rozmowy tylko mnie w tym utwierdziły.

Podsumowując: Interpol dał po prostu dobry, soczysty koncert. Tak wyobrażam sobie Nowy Jork — nieco monotonny w swym pędzie do przodu, a jednocześnie pulsujący oddolną, mroczną energią.

Następnie pojawili się i oni — The Smashing Pumpkins. Pół dysku zawalone bootlegami z różnych okresów działalności, swego czasu aktywny udział w dyskusjach na zagranicznych (a kiedyś także na polskim) forach. Do tego dogłębna wiwisekcja postaci lidera, Billy’ego Corgana i ciągła promocja twórczości grupy na rodzimym rynku. Plus dość powszechne niezrozumienie mojej zajawki wśród znajomych bliższych, tych dalszych i totalnie mi obcych ludzi. Dodajmy ciągłe wspominki polskiej części Internetu na temat z lekka rozczarowującego, choć w sumie przecież poprawnego koncertu zespoły w 2013 roku w Katowicach na OFF Festivalu (czy ktoś pamięta ten świetny z Open’era z 2019 r.?) i mamy niemalże pełen obraz tego, dlaczego na arenie na 17 tysięcy ludzi znajdowało się ich zaledwie 6 tysięcy. Oczywiście upraszczam, bo powodów było więcej (ostatnie albumy na pewno nie pomogły), ale wszystkim tym, którzy z ww. względów nie zameldowali się w Gliwicach, powiem tylko tyle — żałujcie. Bardzo, bardzo żałujcie.

Corgan i The Smashing Pumpkins od zawsze chcieli grać na stadionach, ewentualnie wypełniać duże hale. W tych marzeniach nie przeszkadzało im to, że nie do końca stawiali w swoim repertuarze na przyjemne, radiowe piosenki. Choć tak, przy okazji i takie wyszły spod ich rąk. Nadrabiają jednak ogromną charyzmą i umiejętnościami. I patrząc pod tym kątem, to tak, zespół jak najbardziej zasługuje na to, by wypełniać największe koncertowe obiekty. W trakcie swojego występu w Gliwicach na scenie zobaczyliśmy naprawdę utalentowanych, bawiących się własnymi (i jedną cudzą — na setliście znalazło się miejsce dla trudnego do rozpoznania Zoo Station U2) kompozycjami muzyków, pomiędzy którymi unosiła się świetna zespołowa chemia i wewnątrz których widać było ogromną chęć do gry. Dobry humor nie opuszczał zarówno „nowych” muzyków, jak i starą gwardię. Nawet Corgan zrzucił z siebie maskę ponuraka i serce rosło, patrząc na to, jak podczas poszczególnych fragmentów podchodzi do Jamesa Iha i Jimmy’ego Chamberlina oraz Kiki Wong (trzecia gitara), Katie Cole (chórki), a także Jacka Batesa (bas) po to, by przez chwilę sobie z nimi pojamować. Nie pominął nikogo. Piękny widok. 

Najwięcej swobody muzycy zafundowali nam i sobie w trakcie Gossamer — utworu zagranego pod koniec setu, który w sumie nigdy nie doczekał się porządnej wersji studyjnej, a który od lat ogrywany jest na koncertach, przybierając przeróżne formy. Jednak zmiany w kontekście nieco odmiennego rozłożenia akcentów względem wersji studyjnych były obecne praktycznie w każdym z utworów. Najwięcej kompozycji pochodziło z Mellon Collie and the Infinite Sadness oraz Siamese Dream, co jest zrozumiałe, patrząc na ich status, popularność i poziom, ale zespół zaskoczył też tym, jak dobrze brzmią wybrane przez niego piosenki z mało lubianej ATUM. Beguiled, Empires czy Springtimes w niczym nie odstawały od największych hitów Dyń, co tylko potwierdza, że to nie brak inwencji twórczej, a raczej zła produkcja i nadpodaż stanowiły główne powody tak złego odbioru tego albumu przez odbiorców.

Bardzo dobrze było zresztą od samego początku, bo zespół zaczął idealnym na tę okazję Тhe Everlasting Gaze. Spięło się to zgrabnie z równie agresywnym Zero na koniec. A pomiędzy m.in. odśpiewane bez gitary „Ava Adore”, tripowo-psychodeliczne Thru The Eyes of Ruby, bardzo emocjonalne (poleciała łezka, naprawdę) Disarm oraz marzycielskie Mayonaise i, tu niespodzianka, bo zespół raczej rzadziej sięga po tę kompozycję, buzujące przesterami Rhinoceros.

Właściwie wszyscy muzycy byli w świetnej formie, ale chciałbym wyróżnić przede wszystkim dwójkę. Po pierwsze James Iha, który świetnie rozładowuje napięcie, a raczej wyprzedza w ogóle możliwość wystąpienia takowego pomiędzy poszczególnymi członkami grupy. Dotyczy to oczywiście najbardziej jej lidera, który dzięki żarcikom kolegi z osoby sprawiającej wrażenie szorstkiej, może nawet lekko zblazowanej, staje się charyzmatycznym, a przy tym naprawdę sympatycznym operatorem tej dobrze naoliwionej maszyny koncertowej. Sam Corgan też mocno mnie zaskoczył — jego forma wokalna jest zdecydowanie lepsza, niż zapamiętałem ją z dwóch poprzednich występów grupy: stara się dorzucić tu i ówdzie swój „kozi” zaśpiew, choć natury nie zawsze udawało mu się oszukać. W kilku momentach jego charakterystycznego zaciągu było brak, ale od czego miał publikę?

Właśnie, bo powyższą relację piszę ze zdartym gardłem, nadal buzując od emocji i wspominając żywo poszczególne minuty minionego koncertu. Mając w głośnikach, a jakżeby inaczej, muzykę The Smashing Pumpkins za towarzysza.

I nie wiem, czy w kolejnych dniach nabiorę perspektywy i chyba nie będę rozczarowany, jeśli tak się nie stanie. W mojej głowie i wspomnieniach będzie to jeden z najlepszych, rockowych widowisk, jakich byłem świadkiem. Koncertów, które były dobre nie tylko dlatego, że zagrały podczas nich tak lubiane przeze mnie zespoły, ale przede wszystkim udanych pod względem realizacyjnym, pełnych energii, zagranych z pasją i oddaniem. Bez odcinania kuponów ze strony obu grup, za to z naciskiem na zaprezentowanie tego, w czym są najlepsze. Interpolowi udało się zbudować specyficzny, miejski klimat niepokoju, a The Smashing Pumpkins zaprezentowało wszystko to, za co tak kochamy muzykę gitarową. Tę niszową i tę nieco bardziej mainstreamową.