Loveworms / For Example John / Czechoslovakia / Desdemona 11.10.2024

Koncertowy wieczór otworzyło lokalne Loveworms, którego połowa składu tworzy również ⅔ grupy Czechoslovakia. Przester musiał więc być i było go dużo. Z kolei melodii było zdecydowanie mniej niż w drugim z wymienionych zespołów, ale nie było potrzeby, bo na pierwszy plan wysunął się naprawdę świetny, damski wokal. Właśnie: był to (podobno) w sumie trzeci koncert Loveworms, a porównując go z tym, jak zespół zaprezentował się kilka miesięcy temu na Fląder Festiwal, to zmiany i (wyższy) poziom zgrania były naprawdę widoczne. To nadal inspirowane brexitcore’owym, post-punkowym brzmieniem granie, ale nieco bardziej pokombinowane rytmicznie i wokalnie właśnie. Krzyk więc szedł za pan brat z partiami czystymi, melodyjnymi, a niemalże noise’owe fragmenty przeplatały się z disco. Brzmiało to naprawdę dobrze i mam tylko jedną prośbę do muzyków: nie zwlekajcie zbytnio z nagraniem materiału. Warto, by usłyszało (o) Was o wiele więcej osób.

Następny skład naprawdę mocno mnie zaskoczył. Znów dziewczyna za mikrofonem, ale w tym przypadku zamiast krzyków otrzymaliśmy głos cieplutki jak jesienny, wełniany kocyk. Soulowy wręcz, bardzo dobry technicznie, a przy tym… konfundujący. W takim kontekście, że reszta zespołu gra raczej math rocka niż dream pop i po głowie chodzą im głównie zmiany tempa. Do tego okazjonalne, tym razem męskie okrzyki basisty w stylu emo powodowały jeszcze większy mindfuck u odbiorców. U mnie na pewno. Wraz z nim przyszła też lekka fascynacja nie tylko oryginalnością, ale też tym, jak dobrze się to ze sobą zazębiało. I takim oto sposobem mamy pierwszego (?) na lokalnej scenie przedstawiciela math popu. Wyraźne melodie, skupienie się na rytmice oraz wspaniała lekkość grania połączone z dużą swobodą wokalną stanowią o sile For Example John. Zanotujcie tę nazwę, jeśli chcecie posłuchać czegoś „odmiennego” od reszty sceny, a przy tym interesującego i oryginalnego.

Główną gwiazdą wieczoru była Czechoslovakia. Okazją wydanie nowej płyty pt. Sunny & Loud, a w pakiecie z nią stare, dobre brzmienie. Tak właśnie chciałoby się napisać i… tak dokładnie było. Grupa nie kombinuje: z raz obranej drogi nie zawraca. Bardzo dobrze! Nie miałoby to sensu, bo na przestrzeni wszystkich tych lat, a także zmian składu dumnie ciągnie wózek z napisem „90s indie rock”. Znajdziemy w nim nie tylko to charakterystyczne, przesterowane, ale przy tym cieplutkie brzmienie, ale też pełne tęsknoty i melancholii teksty. Takie, które wylewają się poza samą lirykę, wpływając również na warstwę muzyczną. Było więc trochę „płaczliwych” solówek w stylu J Mascisa, mięsisty bas i z pozoru niedbała, ale świetnie otulająca pozostałe elementy, nieco taneczna pod względem ekspresji perkusja. Rzeczy znane, bardzo przeze mnie lubiane, bo automatycznie przenoszące w czasie: do młodości i ukrytych gdzieś głęboko tęsknot. Materiał z nowej, zaprezentowanej w dużej części tego wieczoru płyty Sunny & Loud zapewnia te i kilka innych doznań, ale o samej jakości nowych, mocno wpadających w ucho piosenek przy innej okazji. W wersji koncertowej brzmiało to wszystko naprawdę świetnie.