Mocno spóźniona relacja, ale szkoda byłoby nie napisać tych kilku zdań o tak świetnym koncertowym wieczorze.
Pokaz tego, co dobre i oryginalne na warszawskiej scenie rozpoczęła grupa Allarme. Wcześniej totalnie mi nieznana, więc nie do końca wiedziałem, czego się po niej spodziewać. Usłyszałem różnorodność: post-punkowy puls, noise’ową nerwowość, a wszystko to spięte klamrą no wave’owej, żarliwej taneczności. W bonusie pełen agresji i oszczędny w formie, za to nie w treści wokal i co tu dużo mówić – zostałem fanem.

Drugim składem występującym tego dnia była grupa rozpoznawalna, jeżdżąca w zagraniczne trasy (niedługo Japonia!), o bardzo wyrazistym stylu. Gwiazda! Trudno jednak w jej przypadku mówić o tym, by z góry wiadomo było, czego można się po niej spodziewać. W końcu nieprzewidywalny, wywodzący się brzmieniem wprost z najbardziej obskurnego, otoczonego ciemnym lasem garażu punk w wykonaniu Moron’s Morons to coś z definicji niebezpiecznego i nieobliczalnego. Można było więc potknąć się o kabel, przepaść w pogo, zostać zmiecionym za pomocą krzyku frontmana albo pogrążyć się w magmie z hałasu, jaki generowała reszta zespołu. Pierwotna energia zmieszana z szaleństwem w dobrze dobranych proporcjach.

A na koniec zstąpiło na nas światło. Temperatura też się podniosła i to tak, że chwilę zajęło mi zrozumienie tego, że nie, nie było grzebania przy kaloryferach. Ocieplenie przyniosła muzyka. Dub, nowa fala, reggae i szczypta punka – taki gorący muzyczny wywar przygotowała grupa Faraway. Do ich tegorocznego debiutu wracam często i gęsto i jest to doskonały sposób na ucieczkę „gdzieś daleko”. W warunkach koncertowych to wrażenie zostało jeszcze spotęgowane: czułem, jakbym unosił się hen wysoko, a tak naprawdę cały czas stałem pod sceną. Dźwięki kojące, marzycielskie, ale też zagrane ze sporą energią i zaangażowaniem. Wspaniałe uczucie i równie wspaniały występ. Z takimi dźwiękami nadchodząca zima mi niestraszna.


