Ozzy Osbourne (1948-2025)

Chciałem się z tym przespać, mając nadzieję, że dziś przyjdzie mi coś niecoś mniej banalnego do głowy. Tak się jednak nie stało i tak sobie myślę, że nie zawsze trzeba silić się na oryginalność.

Bo to, że Ozzy Osbourne był największą z postaci, archetypem to po prostu rzecz oczywista i obiektywna. Nie widzę więc sensu rozwijać tego wątku. Pomyślałem, że sięgnę pamięcią do tych kilku momentów, w których sam zrozumiałem te oczywistości.

Jako młody nastolatek wkraczający w świat tego typu muzyki Ozzy sprawiał wrażenie rubasznego wujaszka. Konkretnego momentu poznania jego twórczości tak naprawdę nie pamiętam, za to wiem, że jak już to nastąpiło (a podejrzewam, że jak zawsze w tamtym okresie, czyli przez teledyski na VH1), to wsiąkłem dość mocno. Tylko że w solową twórczość. I to głównie w płytę No More Tears. Myślę, że nienajgorszy początek.

Później miałem rozbrat z tego typu dźwiękami, a sam Ozzy najbardziej kojarzony był w tamtym okresie ze swoim rodzinnym reality show. Tutaj tylko potwierdził swój status śmieszka i… na moment przestałem traktować go poważnie. Tak, w tamtym okresie, mimo poczucia humoru, raczej stawiałem na inny imidż i dziwiłem się, że ktoś o jego renomie może chcieć bawić się w takie głupoty. Oj, człowiek dorasta całe życie.

Oświecenie przyszło przy tzw. nadrabianiu klasyki. Zajarany Budgie (jednak żyję w Polsce…), Led Zeppelin, nieco skonfundowany Deep Purple, totalnie znudzony The Beatles i średnio zainteresowany The Rolling Stones, w końcu trafiłem na Black Sabbath. Powiedzieć, że wyrwało mnie z kapci, to powiedzieć mało. Miałem wrażenie, że ktoś robi mnie w konia: że to muzyka sprzed chwili, może ewentualnie kilku lat, ale nie kilku dekad! Znałem już naśladowców stylu, kumałem mniej więcej różnice między gatunkami, ale w ogóle nie łączyłem wątków. I po odsłuchaniu pierwszych albumów Sabbathów wszystko wskoczyło w swoje miejsce. Zrozumiałem, skąd się to wszystko wzięło. Dlaczego brzmi tak, a nie inaczej. Czemu tak bardzo wszyscy inni chcieli być jak Black Sabbath.

Black Sabbath

Teraz, po wielu latach, zupełnie innej świadomości i dość określonej wrażliwości muzycznej nadal mam zakodowanych w głowie tych kilka nazw, które uważam, że są najwspanialszymi z najlepszych i którym nikt już nie dorówna. Kocham niezal, czczę alternatywę, oddycham lokalną, trójmiejską sceną i słucham artystów, których mało kto słucha, wyszukując undergroundowe perełki. Jednak zawsze gdy wracam do pewnych sprawdzonych, szerzej znanych nazw, takich jak Bowie, Nirvana, Led Zeppelin, The Cure, Joy Division (i wielu innych), to myślę sobie, że to jednak coś innego. Artyści, którzy faktycznie zmienili oblicze muzyki i to właśnie dzięki nim mogę buszować sobie głębiej z radością w podziemiach. Bez nich niczego by tam nie było.

A na czele tej wyliczanki stoi i zawsze stać będzie Ozzy z Black Sabbath. Dzięki za wszystko.