Relacja z OFF Festival 2025

W ubiegłym roku w mojej relacji z OFFa sporo na niego narzekałem. Do dziś zdania o edycji 2024 nie zmieniłem i nadal uważam, że był to najgorszy OFF, w jakim uczestniczyłem. A jeżdżę na niego regularnie od 2010 roku, od kiedy przeniósł się do Katowic.

Tym razem już same ogłoszenia dawały nadzieję na to, że organizatorzy, wraz z ojcem imprezy, Arturem Rojkiem, odrobili pracę domową, pochylając się nad swoimi zeszłorocznymi błędami i mają chęci na poprawę sytuacji. Line-up faktycznie był bardzo dobry, choć przeładowany — o czym zresztą szerzej za chwilę. Mocne nazwy w składzie headlinerów to raz. W końcu  Fontaines D.C. to obecnie prawdziwa gwiazda, James Blake jest w Polsce znany i lubiany od lat; grał na głównej scenie Open’era i to przed Radiohead w 2017 roku, a Kneecap było strzałem w dziesiątkę w kontekście tego, co zadziało się w ostatnim czasie wokół tria. Na innych scenach też mnóstwo ciekawych i wartościowych, a przy tym różnorodnych projektów. Do tego dostrzeżenie ważnego zjawiska, jakim jest polski jazz (jakościowo rzecz zdecydowanie ciekawsza niż artystycznie niedomagający polski rap). Wydawało się, że jest wręcz idealnie. Przynajmniej w teorii. W praktyce uważam, że do ideału brakowało i to sporo.

Jeżeli ktoś czeka na same opisy koncertów, które zresztą wrzucałem „na gorąco”, po każdym z festiwalowych dni na mój facebookowy profil, to może zjechać na dół tekstu. O muzyce będzie tam dość sporo, bo udało mi się zobaczyć w sumie 27 artystów.

W tym miejscu chciałbym jednak wypunktować wszystko to, co sprawiło, że tegorocznego OFFa do najlepszych zaliczyć nie mogę. Mowa o organizacji. Liczę na to, że ktoś mający wpływ na to, jak festiwal wygląda i funkcjonuje, zajrzy w to miejsce lub też że trafią do niego / niej / nich niektóre z poruszanych tu przeze mnie wątków. Jako festiwalowy wyjadacz i to nie tylko taki, który jeździ na OFFa uważam, że kwestie organizacyjne są naprawdę bardzo ważne. Może nie tak ważne jak artyści, ale… niewiele mniej. W końcu uczestnik płaci nie tylko za to, co zobaczy na (przed)festiwalowej rozpisce. Przebywając już na miejscu, chce być świadkiem i odbiorcą koncertów, ale też chłonąć festiwalowy klimat — a nie walczyć z otoczeniem. Cieszyć się koncertami właśnie dzięki temu, że wszystko działa sprawnie i bez problemu, a nie pomimo tego.

Stały punkt festiwalu!

I pod tym względem tegoroczna edycja pokazała, że OFF ma w wielu kluczowych kwestiach naprawdę sporo do poprawy. I tak, czepiam się, ale tak samo czepiałem się rok temu, więc mam nadzieję na to, że moje zrzędzenie przyniesie jakiś pożytek. Mnie i innym ludziom oddychającym muzyką, ale jednocześnie mającym prawo do tego, by odbierać ją w sposób komfortowy. Przede wszystkim na takim poziomie, jaki to poziom reprezentują sami artyści. Obie te kwestie, zestawione obok siebie, tzn. część artystyczna i organizacyjna, tworzą bowiem mocny dysonans.

Jeśli macie uczulenie na jakąkolwiek krytykę i mylicie ją z narzekaniem, to szczerze odradzam czytanie tej części relacji.

Zacznę od wątku, który w jakimś stopniu łączy się ze wszystkimi innymi problemami. Liczbą ludzi. Zanim zaczniecie rzucać we mnie kamieniami, to ja wyciągam tarczę i mówię — cieszy mnie duża frekwencja. Natomiast jest pewien limit, powyżej którego na tak niewielkim terenie, jakim jest Dolina Trzech Stawów w Katowicach, zaczyna się robić najzwyczajniej w świecie niekomfortowo, a być może nawet niebezpiecznie. Odkąd jeżdżę na OFFa nigdy nie widziałem tylu ludzi i dotyczy to właściwie każdego z festiwalowych dni. Wpłynęło to właściwie na wszystkie niedostatki organizacji, które wymienię poniżej.

Zostając jednak jeszcze przez chwilę przy temacie zbyt dużej liczby osób na terenie festiwalu, dodam, że z mojej osobistej perspektywy, wolałbym zapłacić za bilet więcej, by będąc w środku, na samym festiwalu, cieszyć się koncertami w większej wygodzie. Nie płaci się tylko po to, by „być” – ale przede wszystkim po to, by móc cieszyć się pobytem w danym miejscu. Dotyczy to chyba każdej imprezy. I doskonale rozumiem, że są to kwestie ściśle związane z finansowaniem wszystkich zaproszonych artystów, ale wierzę, że da się osiągnąć w tym aspekcie lepszy balans.

Piątkowa kolejka, a raczej jej początek. Potem było jeszcze gorzej.

Liczba ludzi wiąże się z kulturą (?) wpuszczania ich na teren imprezy. W piątek kolejka na kilkaset metrów dobitnie pokazała, że w tym względzie jest wiele do poprawy. Już pomijając samo to, że raczej dało się przewidzieć ten problem, to pozostało jeszcze to, jak na niego zareagowano. A zareagowano nijak. Doniesienia znajomych, którzy znaleźli się w tym miejscu w nieodpowiednim (;) czasie, są dość zaskakujące. Otóż według ich wersji kolejek na samym końcu, przy namiotach i barierkach do wejścia było więcej niż jedna, a sam problem dotyczył praktycznie tylko braku opasek jednodniowych… o czym oczywiście nie wiedzieli ludzie stojący nieco dalej od wejścia na teren festiwalu. Ludzie, tworzący jedną, zwartą kolejkę, bowiem logiczne dla oczekujących było to, że wszyscy stoją w niej w tym samym celu. Widzimy więc spory błąd pod względem komunikacji, ale też logistyki. Czy serio tak trudno było wysłać dwóch panów z ochrony (lub po prostu — kogoś z ekipy odpowiadającej za organizację) i pokierować ruchem? Powiedzieć, z czego to wynika, podzielić na mniejsze kolejki, upłynnić ruch? A może warto w ogóle rozdzielić punkty wydawania opasek i samo wejście tak, aby kolejki tworzyły się osobno, w różnych miejscach, rozładowując nieco tłum na mniejsze części?i Swoje odczekać pewnie i tak trzeba by było, natomiast nie byłoby takiego chaosu, irytacji i niepotrzebnie straconego czasu ludzi czekających na wejście. Dodam, że te emocje dało się potem wyczuć w trakcie koncertów i wcale się temu nie dziwię. 

Zresztą brak umiejętności przewidywania to nie jedyna przywara organizatorów, która doprowadziła do wyżej opisanej sytuacji. Tą jest też wątek późnego otwarcia bramy i tego, o której godzinie rozpoczęły się piątkowe koncerty. I tu przechodzimy do kolejnego wątku — liczby koncertów na papierze, a tych, które faktycznie dało się zobaczyć. Oraz całej harmonogramowej rozpiski występów na tegorocznej edycji.

Oczywiście wszystkiego zobaczyć się nie da. Wpisane jest to w samą naturę festiwalu. Uważam jednak, że lepiej jest zaczynać koncerty wcześniej i kończyć je później, co kiedyś zresztą było normą. Dzięki temu jest czas na (dłuższy) rozruch i wymianę — jedni przychodzą na teren około godziny 14/15, inni dopiero wieczorem, za to zostają dłużej. Do tego jeśli w danym momencie grają tylko dwa zespoły, to tacy fanatycy jak ja, mają szansę na to, by zobaczyć nieco więcej. W przypadku, gdy oprócz 4 głównych scen mamy pomniejsze, takie jak upchana w strefie gastro mBank OFF Jazz Club, gdzie w pewnym momencie wprowadzono dodatkowy limit (podobno 100 osób w niedzielę, choć kto podjął taką decyzję — tego nie wiadomo), a do tego dojście do niej jest utrudnione, to i tak mało kto ma szansę zobaczyć konkretny występ. Ostatni argument dotyczy też Sceny Blik, która upchana między sanitariaty, główną scenę, a mniejszą strefę gastro co prawda mogła zachęcić przypadkowych „przechodniów” do tego, by się przy niej zatrzymać, ale nie była w żadnym stopniu komfortowa pod względem możliwości odbioru muzyki z niej dobiegającej.

mBank OFF Jazz Club – fajny, ale niepraktyczny koncept

Jak już zaczepiłem o temat gastro i sanitariatów, to czas i na ten wątek. Strefa gastro jest zwyczajnie uboga. I nie chodzi już o warunki, bo co prawda miło byłoby po prostu usiąść i zjeść, ale okej — z czegoś trzeba zrezygnować przy tak małym terenie. Natomiast sam wybór dań, ale też po prostu liczba punktów z gastronomią była zbyt mała. W połączeniu z liczbą ludzi (tak, ja znowu o tym…) bywało i tak, że czekać na jedzenie trzeba było jakieś 50 minut. Nie zdarzyło mi się to nigdzie indziej i nigdy, a w tym roku tego typu sytuacje nie były jakąś awangardą. W końcu stanęło na tym, że jadłem tam, gdzie po prostu czekać trzeba było najkrócej. Jest to jakiś sposób na wybór diety, ale przynajmniej przeze mnie — niepreferowany.

To samo dotyczy zresztą toi-toiów. Ich jakość jest, jaka jest i rozumiem, że ten element wymagałby zapewne większych nakładów finansowych. O toaletach na wzór tych z Open’era pewnie można pomarzyć, ale w tzw. międzyczasie, zanim marzenia się spełnią, warto byłoby pomyśleć nad większą liczbą tzw. tojków. I może nieco innym ich rozmieszczeniem? Na trasie między jedną strefą ze scenami a drugą, tworzyły się ogromne kolejki. Te powodowały bardzo wąski korytarz ludzi idących w dwie, przeciwne strony. O kolizję było nietrudno, ale to jeszcze pikuś. Gorzej, gdy po 50 minutach udało się zjeść (na stojąco), wypić piwo (z tym o dziwo nie było większych problemów, gorzej z innymi napojami), a potem przyszedł czas na toaletę. Mogło być i tak, że pod nią spędzaliśmy kolejne kilkanaście-dziesiąt minut i… po koncercie.

Bywało i sielsko!

Przyznam, że sceny męskiego sikania w krzaki były mi obce na imprezach tej rangi i sam już chyba jestem za stary na to, żeby kitrać się za namiotem za potrzebą. Natomiast doskonale rozumiem tych, którzy po prostu nie mogli inaczej. A było ich sporo, szczególnie w niedzielę. Czy tak trudno, wzorem wielu innych festiwali, wprowadzić strefę z pisuarami? Bardzo przydatna rzecz w kontekście rozładowania tłumu przy toaletach. Nie wiem, czy rozwiązałoby to całkowicie problem, ale gdyby do tego dodać jeszcze jedną strefę z „tojkami” to myślę, że wszystkim byłoby lżej. Szczególnie na pęcherzu. 

Jeśli myślicie, że już skończyłem, to niestety nie. Do wyżej opisanych problemów dochodzi ten dotyczący dostępu do wody. Mam wrażenie, że co roku jest to samo i mam déjà vu. Nie wiadomo z czym można wejść (butelka własna, z korkiem, bez?), czy będzie woda, gdzie, jaka… Ile można wałkować to samo? Jeden hydrant to za mało na tyle ludzi (!), a dodatkowy zapas wody w postaci cysterny okazał się w sobotę niewystarczający. Strach pomyśleć, co byłoby, gdyby dopisała pogoda, a słońce prażyłoby przez wszystkie festiwalowe dni. O jednym, małym stoisku z wodą do zakupu (pominę własną opinię na temat tego, że ktoś ją w ogóle sprzedaje, bo umiem czytać i widzę, kto jest sponsorem) z wielką kolejką nie chce mi się nawet wspominać. Stoisk z wodą powinno być po prostu więcej i to rozsianych w kilku miejscach. Znów wracam do sprawy rozładowywania tłumu… ale o tym więcej w podsumowaniu. Czyli już niedługo.

Jedna ze stref sponsorskich (zdjęcie z piątku)

Niestety jeszcze nie teraz. Zostało mi jeszcze kilka pomniejszych tematów. Pierwszym niech będzie kwestia samego harmonogramu koncertów. Znów wiąże się to z tym, by nieco pokierować tłumem. Uważam, że teren lepiej funkcjonował wtedy, gdy występy odbywały się „na zakładkę”. W obecnym programie, gdy artyści zaczynają swoje koncerty dokładnie o tej samej godzinie, ludzie rwą w przeciwnych kierunkach… też w tym samym momencie. Wow, niespodzianka, serio!? Tworzy się korek, do tego jeden sznur ludzi zderza się z drugim i znów mamy efekt w postaci zerowej płynności.

Takim pomniejszym wątkiem są strefy sponsorskie i w ogóle możliwość wzięcia udziału w aktywnościach już poza samymi koncertami. Takich opcji jest mało, a sponsorzy, zamiast postawić na zabawę (jak Rossmann w zeszłych latach), głównie chcieli mi coś opchnąć. Do tego miejsca dla nich przeznaczone zabierają naprawdę sporo przestrzeni. Obszaru, który można byłoby spożytkować nieco lepiej, o czym zresztą już wspomniałem.

Właśnie. Teren. Tak, pogoda w Polsce była w tym sezonie średnia, by nie powiedzieć — słaba. Dużo deszczu, do tego niskie temperatury. Być może tak będzie już zawsze, bo upalne OFFowe weekendy pamiętam, choć jak przez mgłę. W konsekwencji cały teren festiwalu z dnia na dzień stawał się coraz większym bagnem. O zapaszkach w namiocie Sceny Eksperymentalnej można napisać naprawdę wiele, ale nie będą to rzeczy przyjemne. Dla nosa nie były na pewno. Do tego masa błota nie tylko pod scenami i w namiotach, ale też wszędzie tam, gdzie chodzili ludzie. To naturalne. Gorzej, jeśli nic się z tym nie robi, a kałuże trzeba przeskakiwać w ciemności lub ślizgać się jak w bobsleju po brązowych grudach. I pewnie, to jest festiwal odbywający się na zewnątrz, pogoda i związane z nią konsekwencje wpisane są w jego formułę, ale myślę, że w kluczowych miejscach można było postarać się o zabezpieczenie przejść i zainstalowanie na nich czegoś w rodzaju kładek. Czegoś, co umożliwiłoby stabilne przejście, ale też przejazd. Tak, festiwal stara się być dostępny dla osób z niepełnosprawnościami, ale na pewno bez konkretnych rozwiązań w tym zakresie taki nie jest. Tu akurat nie ma przestrzeni na kompromisy.

Jeden z przykładów tego, jak wyglądało podłoże w namiotach

Dobra, ponarzekałem sobie, wypunktowałem i co dalej? Nie wiem. Mam nadzieję, że pewne argumenty dotrą tam, gdzie trzeba, ale też, że większa liczba uczestników da znać, co o tym wszystkim myśli. Bo w to, że jestem jedynym zniesmaczonym poziomem organizacji, nie wierzę. Zresztą dyskusji na ten temat widziałem sporo, głównie na nieoficjalnej grupce facebookowej i zauważyłem, że wymienione przeze mnie zarzuty się powtarzają. Ja dodam od siebie jeszcze to, że jako organizator wydarzeń, choć w zdecydowanie mniejszej formie (za to też na co dzień, w ramach pracy zawodowej), ale też uczestnik niezliczonej ilości imprez muzycznych, także festiwali, dziwią mnie tak duże braki organizacyjne. Oszczędności oszczędnościami, tym można tłumaczyć wiele, ale ja widzę też braki w kwestiach zarządzania tłumem (to łączy naprawdę sporą część opisanych przeze mnie problemów), braki kadrowe i myślenie życzeniowe na zasadzie „jakoś to będzie”. I fakt. Jakoś to było.

I chciałbym, by raz jeszcze dobrze to wybrzmiało: powyższe smęcenie nie jest narzekaniem dla narzekania. Nie piszę o tym wszystkim tylko po to, by wykreować się na eksperta czy osobę, która uważa, że zrobiłaby to wszystko (albo cokolwiek) lepiej. Nie, nie zrobiłbym, ale też tego nie robię. Natomiast wydaje mi się, że faktycznie jest spora przestrzeń do poprawy. Czasem prostszymi zabiegami, w innym przypadku inwestycjami, a w jeszcze innym nieco innym rozłożeniem akcentów (czy to w kwestii tłumu, czy poukładania w sensowny sposób strefy gastro-sanitarnej). Skoro udało się pod względem artystycznym i mam nadzieję, że organizatorzy złapali już wiatr w żagle w tej kwestii, to może teraz czas na lepszą organizację? W obecnym kształcie ta naprawdę odbiega od branżowych standardów. I mówię tu o polskim, a nie międzynarodowym podwórku. 

Na koniec kontrowersyjny pomysł: może po prostu… trzeba przenieść OFF Festival w inne miejsce? Nie chodzi o miasto, a o sam teren. Skoro są chęci, a sam festiwal jest cenowo dość konkurencyjny, a organizatorzy nie chcą tego zmieniać, to przy rosnących kosztach gaż artystów nie widzę innego rozwiązania pod kątem tego, by organizować imprezę na tak dużą skalę i to na otwartej przestrzeni. Dolina Trzech Stawów w tym roku po prostu nie podołała.

Dobra, a teraz już sama muzyka. Obiecuję!

The Cassino

Piątek rozpocząłem od razu, gdy tylko się dało, przez co koncertem otwierającym tę edycję był dla mnie występ grupy The Cassino. I powiem Wam, że mam do niej słabość. Piosenki proste, pełne melodii i melancholii, ledwo ślizgające się po shoegaze’owej stylistyce, a dające tyle radochy. Dream pop w ich wykonaniu ma bardzo przystępny i… mainstreamowy posmak. Co dla mnie absolutnie nie jest żadnym problemem. Szczególnie gdy działa magia tria; stworzonego z niewielkiej liczby elementów organizmu, w którym wszystko musi działać znakomicie. W The Cassino tak właśnie jest. Widziałem ich na tegorocznym Open’erze i na OFFie zabrzmieli jakby naturalniej, a już na pewno energetyczniej. Miło byłoby, gdyby znaleźli swoje miejsce w alternatywie. 

Przegapiłem ich OFFowy gig kilka lat temu, a dużo osób mi go zachwalało, więc z ciekawości zawitałem na Los Campesinos! Walijskie emo o codzienności w wersji studyjnej do mnie nie przemawia, ale koncertowo było naprawdę przyjemnie. Muzycy zaproponowali brzmienie złożone ze zróżnicowanych faktur, pełne żalu o to jak jest, ale też nadziei, że będzie lepiej. Nostalgiczny set zazębił się z aurą, ale patrząc na to, z jaką radochą zespół wykonywał poszczególne piosenki, naprawdę trudno było się przed nim obronić. Oprócz zadumy była także masa przestrzeni do tańca i pola do nieskrępowanej zabawy. Piękna muzyczna tęcza utkana z całego spektrum emocji. Łezka nie poleciała, ale dusza łkała.

Los Campesinos!

Dosłownie na chwilkę wpadłem na występ Os Mutantes. I w tym wypadku naprawdę można było poczuć się jak w latach 60. Słoneczna Kalifornia, wolny dostęp do nieskażonej dodatkami trawy i miłość. A także całe mnóstwo południowoamerykańskich rytmów. Czy wspomniałem o tym, że ze sceny czuć było ogrom miłości? Takiej do bliźniego, szczerej i niewymuszonej. Serdecznej. Robotę robiły przepięknie brzmiące wokale i charakterystyczny dla hipisowskich czasów damsko-męski dwugłos. Brzmiało to naprawdę pięknie.

Os Mutantes

Ważniejszy był dla mnie jednak koncert Nilüfer Yanya. Jak się okazało, był to totalnie niefestiwalowy występ. Jestem fanem artystki od samiusieńkiego początku i uważam ją za jedną z ciekawszych, do tego idących swoją własną drogą artystek. Szczególnie w kontekście pokolenia, które indie pop wykorzystuje jako stylistykę, nie mając jednocześnie do zaproponowania interesujących kompozycji. W Katowicach Yanya postawiła na bardzo introwertyczny materiał, podlany dodatkowo marzycielskimi aranżacjami. Trzeba było dużego skupienia, by wejść w wykreowany przez nią świat. Komu się udało, ten z pewnością docenił pełne trudnych emocji i skupienie na detalu dźwięki. To był prawdziwy manifest dojrzałej, mającej coś konkretnego do powiedzenia, a przy tym świadomej swojej wartości artystki. W kontekście całego festiwalu – jest to moja osobista topka tegorocznej edycji. 

Kneecap

Po obejrzeniu filmu i wielokrotnym odsłuchu płyt był to koncert, na który naprawdę bardzo czekałem. Chodzi oczywiście o trio Kneecap. I był to bardzo dobry występ, ale do mojego osobistego zestawienia legendarnych gigów festiwalu nie wejdzie. Nie wiem, czy to energia publiki (myślę, że wyżej opisana sytuacja z kolejkami do opasek mogła na to wpłynąć) czy zespołu (jak najbardziej pozytywna, ale nie tak dynamiczna, jak same kompozycje), ale czegoś mi tam zabrakło. W podlane rave’owymi podkładami agresywne nawijki wdała się w pewnym momencie lekka monotonia. Myślę, że wieść o grupie jest już większa niż ona sama, choć będąc szczerym, przyznam, że trochę się tego spodziewałem. Tak czy siak, udało mi się poskakać na swojej niedawno kontuzjowanej nodze, a do tego świetną robotę robiły wizualizacje, które całkowicie pochłonęły moją uwagę. Politycznie zaangażowane przerywniki świetnie to uzupełniały, a ja pomyślałem, że chętnie wróciłbym do filmu o tych hultajach. I znów wrócił do płyt. Co też zresztą po powrocie z Katowic uczyniłem.

Zdecydowanie więcej wybawiłem się dzięki wariatom z Fat Dog. Co prawda w ich wypadku liczyłem na podlany post-punkiem rave, ale czystą, kwasową imprezą gardzić nie będę. Do tego ja gdzieś tam w tle słyszałem sporo dźwięków zapożyczonych od Nitzer Ebb czy Prodigy: bas miażdżył bebechy, a skandowany wokal dodawał +10 do rytmiki. Wymienione elementy i inspiracje uzupełnione czystą muzyką taneczną i partiami saksofonu brzmiały jak bachanalia odprawione z okazji końca świata. W ogóle ten ostatni instrument brzmiał momentami jak muzyka z filmów dla dorosłych, co wprowadzało dodatkowy element mind fucku w mojej mocno skonfundowanej łepetynie. Jeden z oryginalniejszych składów tej edycji w bardzo nietypowym, ale jak najbardziej zapamiętywalnym występie.

Fat Dog

Warunki sceny jazzowej były, moim zdaniem, koszmarne. Doceniam wystrój, ale zamiast niego postawiłbym na wygodę. Na szczęście w trakcie koncertu grupy Kosmonauci zapomniałem o tych niedogodnościach. Bardzo przyjemne było to lawirowanie między miękkim, knajpianym jazzem, a jego duchową odmianą. Trzecim elementem było czyste free, więc na nudę nie można było narzekać. I ten betonowy/uliczny pierwiastek, czyli osadzony nisko, tuż przy samej ziemi groove. Bardzo ciekawe połączenie niemalże wszystkich najważniejszych wątków współczesnego, nowego polskiego jazzu w pigułce. Najlepsze, że nic się ze sobą nie gryzło. Pełna symbioza.

Kosmonauci

Koncertu Kraftwerk, tym bardziej z perspektywy czasu, nie mogę potraktować inaczej niż jak lekcję historii. Historii ważnej, takiej, którą powinien przyswoić każdy pilny uczeń muzyki elektronicznej, ale nadal mało koncertowej. Tak, wiem, podobno tak było od zawsze, ale mamy 2025 rok i to, co kiedyś, nie robi zawsze takiego wrażenia dziś. Przynajmniej na mnie. Sam muzykę Kraftwerk lubię bardzo. Szczególnie przy powtarzalnej, nieco mrówczej pracy. Skupienie i efekty gwarantowane. I może przez to złapałem się na tym, że wolałbym posłuchać ich z poziomu fotela. Pomimo fachowo odegranych dźwięków, faktycznie bardziej brzmiało to jak maszyna, niż zespół ludzi wykonujących muzykę ze sceny. I jak stwierdził jeden z komentujących — to prawdopodobnie największy komplement, jaki mogła otrzymać taka grupa, jak Kraftwerk.

Kraftwerk

Piątek był dniem krótkim, ale naprawdę intensywnym. Pomimo tego odczułem mały niedosyt, ale jak na pierwszy dzień festiwalu — było naprawdę dobrze.

Sobotę rozpocząłem od muzyki niełatwej, bowiem od eksperymentów w wykonaniu trójmiejskiej grupy Hinode Tapes. To, co wyprawiało na scenie trio to wręcz podręcznikowa definicja tego, czego można oczekiwać, idąc na koncert na Scenę Eksperymentalną. Nieraz wyzierał z tego przyjemny ambient, innym razem rytmicznie połamany jazz, a bywały i momenty zupełnie egzotyczne i nieklasyfikowalne. Muszę uczciwie przyznać, że grupie udało się wytworzyć własny muzyczny mikrokosmos. Próg wejścia nie był łatwy, ale mnie udało się zanurzyć w tych niełatwych do opisania i… przyswojenia dźwiękach. W dotarciu do sedna tego materiału poprowadziła mnie bujna wyobraźnia. Bardzo przyjemna była to podróż.

Hinode Tapes

Definicją wczesnych, pełnych słońca (w tym wypadku dosłownie, bo w sobotę dopisała pogoda) OFFowych występów był dla mnie koncert Omasty odgrywającej materiał z legendarnej płyty Madvillainy. Co prawda z początku w ogóle nie czułem materiału źródłowego, by z czasem nawet to docenić. Na którymś etapie poczułem autentyczny luz, bo może i sam zespół zluzował, dodając więcej mięsistego groove i całość pięknie wzbiła się w powietrze zbić piątkę z szybowcami na festiwalowym niebie. I tam już pozostała do końca tego radosnego setu.

Niestety kompletnie odbiłem się za to od Mong Tong. Podświadomie nastawiłem się na orientalną imprezę w stylu psychodelicznym. Nie doczekałem się. Brzmiało to interesująco, czułem w tym inspiracje klasycznym progiem zmieszanym z motywami ze ścieżek dźwiękowych do jrpg, ale duet tak długo się rozkręcał, że po prostu się poddałem i wywiesiłem białą flagę. Imprezy nie odnotowano.

Mong Tong

Rozczarowania za to nie było w przypadku Eliasa Ronnenfelta. Uwielbiam gościa w Iceage, ale na pewno nie za umiejętności techniczne dotyczące wokalu, bo Elias śpiewać po prostu nie potrafi. Było więc dokładnie tak, jak myślałem, że będzie. Nie wierzę w ogóle w folk / alt-country w wykonaniu post-punkowców, szczególnie gdy nad taką muzyką unosi się zachwyt nad Cavem. Jeju, ile można?! Tak miałkiego gatunkowego grania nie słyszałem dawno. Iceage wróć!

Na szczęście nadszedł ten moment — czas najlepszego koncertu tegorocznej edycji. A ten zagrała grupa Lambrini Girls. Koncert w ich wykonaniu miał dramaturgię i przemyślaną, zwartą narrację — czyli wszystko to, co lubię najbardziej. W dodatku w mojej ocenie Lambrini Girls udało się to, czego zabrakło dzień wcześniej Kneecap. Zespół emanował świetną energią i nie skupiał się tylko na jednym temacie. Wykorzystał w pełni scenę: po każdej, najeżonej zgruzowanym basem kompozycji przypominał nam o rzeczach ważnych. Przy tym zachował idealny balans pt. muzyka — przekaz — zabawa. Muszę raz jeszcze wspomnieć tu o basie, bo tak mięsistego, metalowego brzmienia tego instrumentu nie słyszałem już dawno. Wszystko mi się w tym koncercie podobało i z perspektywy czasu Lambrini Girls ze swoją bezkompromisowością, ale i charyzmą lądują na czele tegorocznej stawki. Koncert totalny.

Lambrini Girls

Po takich emocjach przyszedł czas na kocyk i wyciszenie. Czas na Panchiko. W takich to okolicznościach zacząłem rozmyślać o kontekście towarzyszącemu grupie. Jeśli go nie znacie, to ich muzyka została odkryta po wielu latach i stała się viralem na reddit’cie. Dotarła potem do samego zespołu, ten wznowił działalność i po latach zdyskontował nieoczekiwany sukces. Słuchając koncertu Panchiko musiałem jednak stwierdzić, że zjawiska viralu jednak nie da się objąć umysłem. Oryginalności bowiem nie było w tym za grosz, a zespołów takich jak ten istnieje tysiące. Z drugiej strony w muzyce grupy jest tyle znanych, wywodzących się głównie z britpopu motywów, że może właśnie o pochwałę tego, co tak doskonale już znamy się rozchodzi? Nie rozstrzygnę tego, bo chyba zadziałało w tym wypadku zbyt wiele zmiennych, więc stwierdzę jedynie tyle, że był to pełen uroku i miły dla ucha występ. Szczególnie dla wychowanych na muzyce Trójki słuchaczy.

Poruszyło mnie za to grooviaste jazz-fusion w wykonaniu trójmiejskiego tria daltonists. Właściwie od pierwszej sekundy sceną zawładnęły ciepłe, pełne witalności dźwięki. Pianino pięknie uzupełniało tło, by zaraz przejąć rolę instrumentu nadającego ton reszcie, a wszystko to przy pomocy partii pełniących rolę klasycznego riffu. Wokół tego wszystkiego bawiła się, dosłownie, sekcja rytmiczna. A że zabawa ta była przednia, pełna słońca i nadmorskiej psychodelii, to aż żal było opuszczać namiot. Niestety poczucie klaustrofobii, bo ludzi w pewnym momencie zebrały się całe masy, wygrały z chęcią odkrycia tego, co dalej. A podejrzewam, że było jeszcze lepiej.

Kult grupy Have a Nice Life w epoce zupełnie mnie ominął. Nadrobiłem obie płyty dopiero w zeszłym roku i polubiłem, ale z tej perspektywy to by było na tyle. Ze względów logistycznych zrezygnowałem więc z ich koncertu, bo dobrze czułem, co dziać się będzie w namiocie. I dostałem za swoje! Mimo wszystko nie żałuję, bo burza i deszcz pięknie uzupełniły set występującego w tym czasie na największej ze scen Janna. Utknąłem dosłownie w najgorszym deszczu w takim miejscu i momencie, że nawet nie było opcji uciec przed dźwiękami dobiegającymi z głównej sceny. Ze sceny, otulona deszczem, dobiegała opera w stylu pop rockowym, świetnie przemyślana i uzupełniona okazjonalnymi efektami w postaci rozbłysków i huków. Była to w pewnym stopniu magiczna chwila z serii „tu i teraz”. I wiecie co? Z perspektywy czasu bardzo pozytywna i taka, którą zapamiętam na długo.

Czy puszczając muzykę z taśmy, można poruszyć najgłębsze emocje? Czy przetwarzając wokal do granic (technicznych) możliwości, można przekazać coś wartościowego? Każdy, kto był pod sceną na Ecco2k dobrze zna odpowiedź na te pytania. Niesamowite, że za pomocą tak oszczędnych środków można uzyskać taki efekt. Konkretnie to zahipnotyzowaną, spijającą z ust każdą frazę publikę. Nawet nie podejmuję się analizy muzycznej zawartości tego performensu, ale wiem jedno. Takiej charyzmy jak u tego artysty pozazdrościć mogą najwięksi. Oficjalnie jestem jego fanem.

Ecco2k

Brakuje mi metalowej magmy na OFFie i to pomimo tego, że od jakiegoś czasu jestem szalikowcem Mystica, ale na szczęście ostały się jednostki broniące honoru gatunku w tym miejscu. Niby stęchlizny w muzyce Portrayal of Guilt pełno, ale świeżego powietrza niemalże tyle samo. Zespół pięknie cyzelował ciężar instrumentów, dając wybrzmieć poszczególnym fragmentom w pełni. Wirtuozeria szła w parze z umiejętnościami wytworzenia specyficznego, z braku laku powiedzmy, że czarciego klimatu. Riffy wyrwały mnie z półsnu i zaczarowały, a emocjonalne wokale poruszyły czarne serducho. Metal jest super!

Portrayal of Guilt

James Blake nie wytwarza energii, która ze mną rezonuje. Nazwijmy to wrażliwością, tak najprościej, ale mimo że artysta wyśpiewywuje z sercem na dłoni wszystkie te frazy, to moje serducho (patrz wyżej) odbiera na zupełnie innych częstotliwościach. Pełen ciepłych dźwięków, skupiony na detalach, dobrze zaśpiewany koncert, który dosłownie nic mi nie zrobił. Popatrzyłem chwilę i stwierdziłem, że czas na odpoczynek.

Jak widać z powyższego opisu, sobota była bardzo, ale to bardzo zróżnicowana. I to zarówno pod względem brzmień, jak i pogody, ale też jakości. Ostatecznie oceniam ten dzień naprawdę bardzo dobrze, szczególnie że świetne koncerty dały Lambrini Girls, Ecco2k, Portrayal of Guilt i daltonists.

Niedziela jak to niedziela — smutno, bo to już koniec. Dzień zapowiadał się na długi, bo największa gwiazda tegorocznej edycji, zespół Fontaines D.C., miał zagrać na głównej scenie i rozpocząć swój występ przed północą. Tak, logistyka końcówki dnia została ułożona pod tę grupę. Czy było warto?

Willa Kosmos

Z duszą na ramieniu, ale dzień rozpocząłem od Willi Kosmos. Jest to jeden z moich ulubionych polskich składów, ale przed tym konkretnym koncertem miałem spore obawy. W zespole zmieniło się dużo, choć ten niespecjalnie się tym chwali. Konkretnie zmienił się wokalista, do tego bardzo charakterystyczny. Nie zazdroszczę w takiej sytuacji nowemu nabytkowi, ale ten stanął na wysokości zadania. Zamiast zabawy tekstem i podwórkowej zaczepności postawił na bezpośredniość i prostotę. Przesunęło to środek ciężkości całej Willi Kosmos w stronę czystego noise rocka. A w tym stylu trudno o lepszych od nich na naszym rodzimym rynku. Koncertowo to świetny skład, choć już po festiwalu, po odsłuchu najnowszej płyty nie do końca rozumiem, czemu studyjnie wciskają hamulec i nie pokazują tego, jak pięknie potrafią hałasować.

Hałasować potrafi za to Ciśnienie. Co prawda dziwią mnie porównania katowickiego składu do Swans, chociaż przyznaję, że głośność i rozmach faktycznie prezentują na poziomie Giry i spółki. Tego podważyć się nie da. Grupa zdaje się zapominać jednak o innych, zdecydowanie ważniejszych elementach, czyli mistyce i transie. A może nie zapomina, tylko zwyczajnie kładzie nacisk na inne aspekty? Dla mnie osobiście — szkoda. Ciśnienie gra w zawodowy, wyróżniający się sposób, ale niestety strasznie zmęczył mnie ten koncert i zatęskniłem za jazzowo-noise’owym niźli obecnym, metalowo-noise’owym wcieleniem zespołu. Patrząc na ogólny zachwyt, pozostaję w mniejszości, ale jest, jak jest i swoich osobistych wrażeń nie zmienię.

Coś się zepsuło i było nas za bardzo słychać… Kurczę, bardzo chciałem polubić ten koncert, bo uwielbiam studyjne .bHP, ale zawiodło nagłośnienie. Zamiast konkretnych partii ze sceny dobiegała jednolita dźwiękowa magma. Nie wiem, czy zespół był tego świadom, bo zaczął dość niepewnie, ale starał się robić dobrą minę do złej gry. Brzmieniowo jednak nie było poprawy, więc stwierdziłem, że złapię ich na koncertowym szlaku w bardziej sprzyjających warunkach. Najlepiej w Trójmieście!

Seun Kuti & Egypt 80 zaproponował afrobeat w wersji nowoczesnej, bardzo słonecznej, a przy tym zaangażowanej. Wolę klasyczne podejście do gatunku, gdzie zamiast pięknych dźwięków mamy do czynienia z wywracającym bebechy groove, ale udzieliła mi się pozytywna energia płynąca ze sceny. Seun faktycznie kroczy swoją własną drogą i bardzo dobrze.

Zeszłoroczna płyta MJ Lendermana bardzo mi się podobała. Głównie za bezpretensjonalność i stworzenie ciepłego, a przy tym pełnego luzu klimatu, a także za mnogość dźwiękowych smaczków. Na koncercie dostałem mniej więcej to samo, choć nieco zdziwiła mnie tak duża nadreprezentacja bluesa i southern rockowego feelingu w partiach gitary. Wolałbym więcej niedocenianego u nas slacker rocka i w ogóle trochę większej kreatywności w podejściu do materiału. Dobry koncert, choć dość jednorodny. Z informacji pozascenowych wynikało, że na dyspozycję artysty i jego wycofanie mogły mieć wpływ problemy ze sprzętem. Szkoda!

MJ Lenderman

Dużo stycznych z koncertem Lambrini Girls, choć konkretne elementy rozłożone już nieco inaczej. Mowa o Soft Play. W tym wypadku zamiast basu, bo go po prostu w muzyce duetu nie ma, prym wiodła nieokrzesana brzmieniowo gitara. Narzędzia, jakimi operuje grupa, są wręcz prymitywne, ale jak się ma taką charyzmę… Powiedzieć, że to wystarcza, to jak nie powiedzieć nic! Oprócz soczystych garażowych strzałów, których Soft Play ma cały arsenał i które zostały odegrane z dużą mocą, świetne wrażenie zrobił na mnie kontakt z publiką, sam przekaz i żywiołowość. Wisienką na torcie było dyrygowanie damskim mosh pitem, co uznaję za najbardziej uroczy moment tegorocznej edycji.

Soft Play

Rap soundsystem z obowiązkowym basem na przodzie oraz całą masą egzotycznych, afrykańskich ornamentów. Nawijka Pa Salieu, bo o nim mowa, też była przednia, a że całość bujała nawet z poziomu strefy gastro, to łatwo wyobrazić sobie, jaką ten występ miał moc. Pozytywne zaskoczenie.

Fascynuje mnie w muzyce to, że można (po)lubić tego samego artystę za coś zupełnie innego. Ja Fontaines D.C. uwielbiam, ale chyba za inne elementy, niż te, które zdominowały ich OFFowy występ. Absolutnie nie mogę się do niego przyczepić w kontekście profesjonalizmu wykonania czy nawet tego, w jaki sposób zespół odegrał wybrane tego wieczoru kompozycje — choć fakt, muzycy byli nieco wycofani i niezbyt skłonni do interakcji. Nie jestem też zupełnie zaskoczony tym, które utwory wylądowały w setliście, bo grupa szersze uznanie zyskała właśnie dzięki ostatniemu albumowi, a już szczególnie pomogły w tym single. Niestety ja sam nie czuję się z nim bardziej związany. Większość piosenek (prócz wspomnianych singli) z Romance przelatują obok mnie bez emocji i zaangażowania. Niestety to odczucie przelało się w trakcie występu także na resztę. Serce mocniej zabiło chyba tylko przy Hurricane Laughter — zagranym z prawdziwą pasją i brzmiącym jak żyleta. Fontaines D.C. to obecnie prawdziwa gwiazda i cieszę się z sukcesu chłopaków. Sam zostając na ziemi mam jednak nadzieję, że kiedyś się jeszcze spotkamy i nasze serducha zabiją w jeden, ten sam takt. PS: Z perspektywy czasu uderza mnie jeszcze jedna rzecz… Był to koncert bez historii, a przecież tak bardzo wyczekiwany. Myślę, że grupa to po prostu dobrze naoliwiona maszyna, ale gdzieś po drodze zgubiła spory bagaż emocji. Czy to dobrze, czy źle — oceńcie sami.

Fontaines D.C.

Niedziela była w sumie najsłabszym dla mnie dniem festiwalu, chociaż oprócz dość długiej przerwy przed gwiazdą wieczoru i ogólnym uczuciem przebodźcowania udało się trafić na kilka interesujących występów. Uratowało mnie też towarzystwo, z którym wspaniale spędziłem wszystkie festiwalowe dni, chociaż złapać się na miejscu łatwo nie było (ten zasięg!).

Jeśli miałbym w jakikolwiek sposób podsumować pod względem artystycznym tegorocznego OFFa, to myślę, że… było dobrze. Na pewno lepiej niż rok temu, ale chyba nie tak dobrze, jak zapowiadał to papierowy line-up. Rozłożenie artystów spowodowało kilka clashy, do tego niektórzy wypadli jeszcze przed samą imprezą (np. Snow Strippers czy Nala Sinephro). O sprawach organizacyjnych wspominać już w tym miejscu nie będę, ale warunki do czerpania radochy z występów też miały wpływ na mój odbiór tegorocznej edycji. Edycji niedopracowanej, ale też udowadniającej, że organizatorzy wracają pod względem bookingów na odpowiednie tory.

Zabawy na Lambrini Girls, czyli moim zdaniem najlepszym koncercie tegorocznej edycji

Jest tylko jedna sprawa, która mnie martwi i o której chciałem wspomnieć. Kwestia Ukrainy. Haseł o Palestynie dochodzących ze sceny było mnóstwo i cieszy zaangażowanie artystów w takie tematy. Tylko w jakim stopniu było to szczere, a w jakim podyktowane koniunkturą… Albo inaczej — czy serio osoby, które rozprawiają o wartości ludzkiego życia, mając kilkaset kilometrów do kraju będącego obecnie w stanie wojny, postanawiają świadomie jej nie zauważać, czy raczej chodzi tu o zwykłą sklerozę? Jakakolwiek odpowiedź raczej mnie usatysfakcjonuje. W każdym razie gdy jestem na festiwalu w Polsce i na scenach widzę europejskich artystów, a z nich nie dobiega do mnie nawet zająknięcie sytuacją na wschodniej granicy, to robi mi się po prostu przykro. I niedobrze. Czy to już mało modny temat? A może po prostu wojna w Ukrainie już się opatrzyła i trzeba przejść do „next big thing”? Naprawdę nie wiem, jak to interpretować.

I tym, może mało pozytywnym akcentem, kończę obszerną relację z OFF Festivalu 2025. Prawdopodobnie widzimy się za rok.

Żegnam się i witam!