The Chameleons / 1984 / Fields of The Nephilim | Soundedit’25 | Klub Wytwórnia 18.10.2025

Mikstura oczekiwań, obaw, ale też nadziei. Mowa o tym, co czułem przed wyjazdem do Łodzi na występ uwielbianych przeze mnie grup The Chameleons i Fields of The Nephilim. Zespołów na papierze mniej popularnych od swoich gatunkowych rówieśników, za to od początku dookreślonych pod względem własnego, charakterystycznego stylu. I co by nie powiedzieć, jednak mocno się od siebie różniących.

Zaskoczyła mnie już sama kolejność, bowiem praktycznie punkt 19.00 na dużej scenie zameldowali się Brytyjczycy z The Chameleons. Składu tego wieczora uzupełniało rodzime 1984 i myślałem, że to oni zaczną, a tu taka niespodzianka. W sumie bardzo przyjemna. Ułatwił to sam zespół, który bez zbędnych ceregieli zaczął grać swoje gitarowe, ale też pełne melancholii i błyskotliwego marzycielstwa dźwięki. W przypadku grup o takim stażu w grę może wdać się jakaś doza zmęczenia czy też rutyny. W tym wypadku, co pewnie łączy się z tym, że The Chameleons miało kilka przerw w działalności oraz przetasowań w składzie, nie było o czymś takim mowy.

Lider, czyli Mark Burgess, witalnością mógłby obdarować niejednego debiutanta, co przekładało się nie tylko na świetną, grooviastą grę na basie i jeszcze lepsze, czyściutkie wokalizy, ale pozwoliło mu też na umiejętne dyrygowanie poczynaniami reszty członków zespołu. Rzecz przydatna przy takiej ścianie dźwięku, jaką zbudowali przed publiką dwaj, genialnie uzupełniający się gitarzyści. Natężenie i liczba decybeli to jedno, ale podziw budziła przede wszystkim selektywność brzmienia. W trakcie koncertu olśniło mnie, że The Chameleons wytyczyli ścieżkę takim składom jak Ride, ale jednocześnie Burgess i spółka mają do zaoferowania coś więcej niż ich naśladowcy. Nawet jeśli ich utwory bywają do siebie podobne, to jest to podobieństwo na zasadzie zestawu odcieni tego samego koloru. I w ogóle w grze The Chameleons tego wieczora mnóstwo było malarskiego operowania dźwiękiem. Najprzyjemniej czułem się, zamykając oczy i chłonąc wszystkie te fantazyjne maźnięcia pędzlem.

Reasumując, obraz złożony z elementów pochodzących z różnych okresów działalności grupy wyszedł zaskakująco spójny, do tego angażujący i mimo wszystko różnorodny. Głównie dzięki emocjom, których grupa zapełniła naprawdę całe spektrum. Aż tak stary nie jestem, by pamiętać początki grupy, a i tak obserwując głód gry, ale też zaangażowanie i ponadczasowość tej muzyki, trudno było się nie rozczulić. To był po prostu i aż piękny koncert.

Przerwę pomiędzy dość skrajnymi emocjami dwóch głównych aktorów sobotniego wydarzenia zaanektował duet 1984. Tak, duet, bo oprócz Piotra Liszcza obecny skład dopełnia Alma Bury. I szczerze przyznam, że nie wiem, co sądzić o tym performensie. Nie do końca wierzę w to, że ewolucja brzmienia w kierunku odhumanizowanego, bazująca głównie na industrialnej elektronice to coś w pełni naturalnego i oddolnego. Raczej upatruję w tym prozy życia w postaci łatwiejszej do ogarnięcia dla wspomnianej dwójki logistyki koncertowego przedsięwzięcia. Aranżacje były po prostu dziwne, miejscami wręcz dziwaczne i praktycznie w ogóle nie korespondowały z oryginałami. I to na tyle, że znając dość dobrze dyskografię 1984, raczej nie zaryzykowałbym z nikim gry w „odgadnij utwór”. Nie mówię, że było to definitywnie złe, ale na pewno całość nosiła znamiona eksperymentu. A z efektami tych bywa, jak wiemy, po prostu różnie.

Takich dylematów nie miało Fields of The Nephilim. Bałem się tego występu strasznie, bo do dziś budzę się w środku nocy z krzykiem na myśl tego, jak źle zabrzmieli inni moi gotyccy idole, czyli The Sisters of Mercy. Było to na koncercie w gdańskim B90 w 2017 roku i uwierzcie mi, że do dziś występ Eldritcha okupuje fotel lidera najgorszego gigu, w jakim miałem (nie)przyjemność brać udział. Dobra, to jednak stare dzieje i choć oba zespoły często były do siebie porównywane, to były to porównania bardzo powierzchowne. Fields of The Nephilim na żywo był po prostu doskonałą, do tego arcygłośną i raczej metalową niźli post-punkową maszyną. To była zupełnie inna energia i intensywność od tej, którą roztaczali wokół siebie The Chameleons. Schowany za kapeluszem i toną dymu Carl McCoy co miał do przekazania, przekazywał swoim gardłowym, pochodzącym z czeluści piekieł wokalem. Zero umizgów do publiki, samo gęste i do tego odegrane w mistrzowski sposób.

Zespół po profesorsku podszedł do samej narracji występu i do tego, że jest to pewnego rodzaju sztuka. Zminimalizowanie swojej obecności (bywały momenty, że muzyków w ogóle nie było widać z powodu koloru świateł zmieszanych z dymem) przy maksymalizacji głośności i płynne przechodzenie jednej kompozycji w drugą spowodowały, że aż trudno było złapać oddech. A to przecież nie ja stałem na scenie, a pod nią. Grupa wykazała się w tym zakresie świetną kondycją, bo pary (dosłownie) starczyło im na cały, przepełniony najważniejszymi utworami ze swojej kariery set. Ten oparty był głównie na materiale z dwóch pierwszych płyt, ale nie zabrakło też szamańskiego Psychonaut. W ogóle miałem wrażenie obcowania z jakąś mistyczną, nie do końca jasną dla mnie, a do tego w pełni uduchowioną liturgią. Tak, brzmi sekciarsko, mam tego świadomość i cóż — może trochę tak było. Nie wiem jednak, czy nie tego oczekujemy od tzw. klimatycznej muzyki, a jeśli tak jak w tym wypadku, to ona jest na pierwszym miejscu i gdy w dodatku ma tak charyzmatyczny posmak, to nawet tak odporna na grupy wyznaniowe osoba jak ja musi przyznać, że to po prostu działa. Tak więc znów, jak te dwie godziny wcześniej stałem zaczarowany pod sceną, lecz tym razem zamiast nostalgii górę nad moimi myślami wzięły mroczniejsze, choć w sumie przepełnione radością namiętności.

Magia obu występów (The Chameleons oraz Fields of The Nephilim) spowodowała u mnie totalne odczarowanie w kontekście tego, że będąc zespołem z długim stażem, startującym dekady temu, nadal można mieć coś do powiedzenia. I że grając utwory sprzed wielu lat, wcale nie trzeba odcinać kuponów ani nawet wysilać się na przesadne udziwnienia. Można po prostu wierzyć w swoją muzykę i z pomocą pasji przekazać ogromne zasoby energii ludziom znajdującym się pod sceną.

O miejscu, czyli Klubie Wytwórnia, w którym byłem po raz pierwszy, mogę powiedzieć jedynie tyle, że nieco przytłoczył mnie swoją wielkością, zaskoczył dość ograniczonym zapleczem sanitarno-gastronomicznym, zadziwił ogromną liczbą ochrony i totalnie zachwycił akustyką.