Czas na pierwsze podsumowanie mijającego roku. Zacznę od koncertów, bo w tym aspekcie jest mi nieco łatwiej. A to dlatego, że na bieżąco zapisywałem, gdzie bywałem, co widziałem i w jakich ilościach. Pamięć już nie ta, więc trzeba było postawić na pewniejszą opcję.
I wcale mnie to nie dziwi, bo przy takich liczbach, jakie wykręciłem w tym roku, niejeden bystrzejszy umysł miałby problem z ogarnięciem całego obrazu, nie mówiąc już o pojedynczych, koncertowych uniesieniach. Jestem bardziej niż pewien, że to rok rekordowy i tego rekordu albo długo, albo też wcale już nie pobiję. Dlaczego? Powodów jest kilka. Najpierw jednak garść statystyk.

Uczestniczyłem w 35 wydarzeniach, na których zobaczyłem w sumie195 koncertów zagranych przez 181 różnych zespołów / artystów. 29 z wymienionych wydarzeń było eventami klubowymi, jednorazowymi, a oprócz tego zaliczyłem aż 6 festiwali.
Sam zdziwiłem się tymi liczbami. Są one wprost odwrotne do tych, które dotyczą ilości odsłuchanych w tym samym okresie albumów (o czym więcej w kolejnym podsumowaniu). Z tego wynika, że o ile na co dzień odpuściłem gonitwę za nowościami i miałem o wiele mniej czasu na muzykę, tak wolne wieczory poświęciłem głównie na dźwięki w formie „na żywo”. Chociaż z gwiazdką, bowiem większość zespołów i koncertów udało mi się zobaczyć na festiwalach. I tu kolejna niespodzianka, bo w swojej własnej głowie to klubowe wydarzenia przedkładam nad te festiwalowe. Rzeczywistość mocno to zweryfikowała.

Ta weryfikacja dotyczy przede wszystkim stanu trójmiejskiej sceny klubowej. Ta jest w naprawdę opłakanym stanie i nie widzę sensu, by koloryzować. Coraz mniej miejsc do grania, a do tego stałe punkty na trójmiejskiej mapie koncertowej coraz bardziej stawiają na inne formy rozrywki. To efekt weryfikacji ze strony publiki, której naprawdę mocno ubyło, co było bardzo widoczne na poszczególnych, klubowych koncertach. Pewnie, bywały wyjątki, do tego jest kilka miejsc, które regularnie dostarczają muzyki na żywo, ale problem jest taki, że stawiają na dość bezpieczne rozwiązania. Tu mam na myśli ściąganie tych samych kapel, co z jednej strony daje pewność, że koncert da się zorganizować bez wtopy. Z drugiej powoduje, że osoby tak wciągnięte w koncertowe życie jak ja naprawdę zastanawiają się, czy chcą po raz 4, czy 5 w przeciągu dwóch lat znowu oglądać te same twarze na scenie. Odpowiedź brzmi: nie, nie bardzo.

W tym roku towarzyskim żartem w gronie znajomych chodzących na koncerty stało się powiedzonko „Tour de Trójmiasto”. Określało ono zespoły lokalne, które potrafiły zagrać kilka koncertów na przestrzeni miesiąca, dwóch, w Gdyni, Sopocie i Gdańsku. Rozumiem chęć oszczędności i próby ogrania się na scenie w przypadku początkujących składów, co nie zmienia faktu, że nawet w tak dużej metropolii publika jest dość ograniczona i takie działania powodują, że na każdym z zagranych gigów pod sceną meldować się będzie niewielka publika. Jeśli zespołowi to nie przeszkadza, to okej, ale z perspektywy słuchacza jest to zabieg po prostu niezrozumiały i niezachęcający do uczestnictwa w kolejnych wydarzeniach.
Zdaję sobie jednak sprawę, że nie są to czasy na ryzykowne rozwiązania i pokazywanie muzy zajawkowiczom. Przynajmniej nie na większą skalę. Widać też, że tzw. organizatorzy powoli wypalają się sytuacją, w której możliwości promocji wydarzeń na żywo są dość ograniczone, a social media ze śmietnika zamieniają się powoli w lęgowisko botów. Boty na koncertach się nie zjawią.
Żeby nie kończyć tak negatywną notą, to muszę przyznać, że osobiście dość mocno podbudowywały mnie koncerty i imprezy wyjazdowe. Tutaj przeszkodą jest urlop, bo oprócz muzyki mam też kilka innych zainteresowań, ale to nie zmienia faktu, że zmiana mentalu (wyjazd), miejsca (czasem dawno nieodwiedzane miasta) oraz lokalizacji koncertu (ile można bywać w tych samych klubach i widzieć tę samą scenę?) wywoływało we mnie sporą ekscytację. Ta zapewne rzutowała potem na odbiór, ale to nie przeszkoda. Do tego jazda pociągiem to coś, co szczerze uwielbiam, także… planuję więcej. O ile pozostałe obowiązki na to pozwolą.

Reasumując: mimo dość trudnego roku w wymiarze osobisto-zawodowym, a także jak sądzę dla samej branży koncertowej, udało mi się wykręcić naprawdę imponujące liczby. Najważniejsze jednak, że zrobiłem to niejako przy okazji: cały czas będąc głodnym nowych dźwięków doznawanych z poziomu słuchacza stojącego pod sceną. To nadal moja ulubiona forma przyswajania muzyki, a także nowości: artystów oraz zespołów, po których pewnie nigdy bym nie sięgnął, gdybym nie zobaczył ich przy okazji jakiegoś koncertu.

Z tej okazji pozwoliłem sobie wybrać tegoroczną topkę. Część z tych wydarzeń opisałem, innych nie zdążyłem, ale każde z nich pozostanie w mojej pamięci na długo. Kolejność chronologiczna:
- Negative Gears | Desdemona 01.02
- Quantum Trio | Sea You | Teatr Szekspirowski 12.04
- Ivo Shandor & The Gozer Worshipers | Sea You 12.04
- The Jesus Lizard | SO36 | Berlin 27.05.
- Turbonegro | Mystic Festival | Gdańsk 05.06
- Oranssi Pazzuzu | Mystic Festival | Gdańsk 05.06
- Nine Inch Nails | Open’er Festival | Gdynia 03.07
- Lambrini Girls | OFF Festival | Katowice 02.08
- Fields of The Nephilim | SoundEdit | Klub Wytwórnia 19.10
- Marilyn Manson | COS Torwar | 19.11
- Gorycz | Drizzly Grizzly 20.11
PS: Zwycięzcami w kategorii widzianych najwięcej razy w przeciągu jednego roku zostają lokalne Ivo Shandor & The Gozer Worshipers oraz Loveworms. Oba składy zobaczyłem w tym okresie na scenie trzykrotnie.

