Lubię polecać i promować płyty, które mi się podobają, ale czasami za cholerę nie wiem, jak zachęcić postronnych do tego, by je przesłuchali. I nie chodzi tu wcale o ubogi zasób słownictwa, nieśmiałość czy jeszcze jakąś inną niemoc, a po prostu sam fakt tego, że ktoś taki mógłby spojrzeć na mnie i pomyśleć sobie, że chyba zbyt normalny to ja jednak nie jestem. Czemu? A na ten przykład temu, że opisując taką płytę jak Alarm The Kurws, opowiedziałbym poniższą historyjkę.
Rozpoczynam podróż i od razu wjeżdżam na najgorszy odcinek nieremontowanej od kilkudziesięciu lat drogi, z dziurami wielkości kraterów na księżycu i tak wąskiej, że przy każdej próbie wymijania prawie wpadam swoim ukochanym wehikułem do rowu. Wehikuł ten to oczywiście zdezelowany, ale stuningowany polonez, a moi pasażerowie to wrzeszcząca i nieznośnie niegrzeczna zgraja dzieciaków (albo studentów). Nie mamy klimatyzacji, więc uchylam szybę, dzięki czemu rozkoszujemy się dźwiękami zapiaszczonego i podziurawionego podłoża. Raz przyspieszam, raz zwalniam, jeżdżę bardzo nierówno i nieekonomicznie, ale liczy się przecież styl. I to nie dlatego, że nie umiem, ja tak po prostu lubię. Rytm jest przecież po to, by go zmieniać. Zresztą dzięki temu czujemy każdą nierówność, podskakujemy na każdym kamieniu i o nudzie nie może być mowy. Trąbi na nas każda przejeżdżająca obok ciężarówka, tamujemy ruch, a potem znów ścigamy się z tymi, którzy chcą nas wyprzedzić. Z radia leci jakiś skomplikowany jazz, który miesza się z hałasami otoczenia, tworząc niepodrabialną i nieoczywistą mieszankę doznań dźwiękowych dla moich uszu. Jedzie nam się tak dobrze, że prawie zapominamy o celu podróży. A jedziemy oczywiście na koncert The Kurws. Dzieci oczywiście odstawiam na plac zabaw (studenciaki idą na piwo), a sam śmigam na wydarzenie. Płytę znam już przecież na pamięć, nauczyłem się każdego dźwięku w drodze.
I jak, zabieracie się ze mną?