Kiedyś, właściwie nie tak dawno temu, gdy klimat naszej planety nie został doszczętnie popsuty przez jej mieszkańców, istniała taka mini pora roku jak przedwiośnie. Ni to zima, ni to wiosna, połączenie obu tych pogodowych okresów. Gdzieniegdzie leżał śnieg, ale do życia budziły się już pierwsze rośliny oraz zwierzęta. Ta krótka chwila dawała impuls do działania, bowiem żegnając stare, witaliśmy coś nowego.
W takim kontekście odczytuję płytę Hosianna Muscaria Tytusa Długołęckiego, który za pomocą gitarowych dźwięków buduje swoje własne, psychodeliczno-ambientowe przedwiośnie. Towarzyszą mu w tym, a jakżeby inaczej, odgłosy budzącej się do życia natury. Raz są to śpiewy ptaków, jak w Dedicated to Piotrek Popławski, innym razem uspokajający szum strumyka (A headland above the river). Bywa też niepokojąco, chociażby za sprawą bliżej niezidentyfikowanych, nocnych odgłosów lasu (Campfire deep in the spruce forest). To wszystko dopełniają dźwięki ludzkie, w tym przypadku zróżnicowane brzmienie gitary, pełniącej tu rolę przewodnika z krainy snu do świata jawy. Na ogół jest delikatna, folkowa, ale bywa i tak, że stawia nas do pionu za pomocą lekkiego przesteru (Soma…) lub też echa zbudowanego z własnego pogłosu (In The Valley of Yellow Bushes).
Diabeł pod postacią psychodelii tkwi jednak w szczegółach. Długołęcki ożywia naturę, ale tak jak wskazuje na to okładka, skupia się na jej specyficznej odmianie – roślinach halucynogennych. Ten element jest najbardziej wyczuwalny w ostatniej, ponad dwudziestominutowej kompozycji. Krajobraz się zmienia, świat staje się bardziej kolorowy, a sama granica pomiędzy zimowym snem a zwykłymi urojeniami zaczyna się niebezpiecznie zacierać.
Przedwiośnia już nie ma. Nigdy nie było go też w wersji „zakwaszonej” i odrealnionej. Przez to tęsknota po wysłuchaniu Hosianna Muscaria jest niemalże podwójna.