W przypadku muzyki instrumentalnej lubię dopowiadać sobie konkretne historie do dźwięków. Rondo straconego czasu jest pod tym względem niezwykle podatną na takie frywolne fantazje płytą. Tytułowe Rondo Solidarności to miejsce, które stanowi celną metaforę ludzkiego życia. Znajduje się w kluczowym punkcie Łodzi, przejeżdża przez nie tysiące ludzi dziennie, trudno go uniknąć, a jednocześnie wywołuje powtarzalność zarówno w samym ruchu, jak i w tym, że nawet jeśli bardzo staralibyśmy się je ominąć, to i tak wkrótce znów na nie natrafimy. Pozostaje nam jedynie poddać się rzeczywistości, wywiesić białą flagę i rozpocząć cały cykl od nowa.
Nie mieszkam w Łodzi i choć tytuły kilku z utworów znajdujących się na płycie odnoszą się do konkretnych sytuacji (jak uciążliwy i niekończący się remont w Dziura w betonie), to muzyka zawarta na Rondzie straconego czasu jest na tyle sugestywna i uniwersalna, że bardzo łatwo odczytać idący za nią przekaz. Nieuchronna powtarzalność, o której już wspomniałem to jeden z tworzących go elementów. Tu z pomocą przychodzi repetycja, szczególnie w transowych, skomplikowanych pod względem rytmicznym partiach perkusji. Innym jest mocne, czasem nawet wręcz klaustrofobiczne osadzenie w tkance miejskiej. Otoczeni jesteśmy zewsząd betonem, anonimowo przemierzając kolejne ulice w ludzkim mrowisku zwanym aglomeracją. W tym przypadku prym wiedzie bas: bardzo wyraźny, z mocnym dołem, a przy tym odpowiednio grooviasty i niepokojący w dźwiękowym monologu, jaki prowadzi ze słuchaczem. Obrazu dopełnia gitara, będąca generatorem hałasu, ale też kreatorka przestrzeni, w której pojawiają się fragmenty ambientowej ciszy. To ona uświadamia nas o tym, że utknęliśmy w pętli, z której nie ma wyjścia i nawet jeśli na chwilę z niej wyjdziemy, to i tak zaraz do niej wrócimy. Miasto uzależnione jest od nas, my od miasta. To nierozerwalna tkanka; rodzaj wyniszczającej symbiozy, która tak samo nas napędza, jak i hamuje. Trochę jak na rondzie, prawda?
Jest jeszcze drugie (trzecie?) dno interpretacyjne związane z tym materiałem. Tytułowe rondo, będące miastem, można też odczytywać jako życie. System powtarzalnych, w sumie bezsensownych czynności, które jak gdyby się zastanowić, nie prowadzą do niczego konkretnego. Na zastanawianie nie ma jednak czasu, a może chęci, bo przecież z takimi wnioskami trudno byłoby nam funkcjonować na co dzień. Więc nie myślimy – wciskamy pedał gazu, jedziemy do przodu, czasem tylko patrząc w tylne lusterko i przeklinając to, że coś / ktoś nas zatrzymuje i że musimy spowolnić.
Ktoś może uznać i zapytać: niezła fantazja, a coś o muzyce? Właściwie wszystko to, co opisałem powyżej, to konkretne odczucia towarzyszące odsłuchowi Ronda straconego czasu. Szkoda byłoby ten album zamykać w skrzynce opatrzonej nazwą konkretnego gatunku. To pełen przemyślanej improwizacji, świetnie skonstruowany pod względem aranżacji materiał, który wykorzystując hałaśliwą psychodelę opowiada znakomitą, a przy tym bliską nam wszystkim historię. I tyle, mam nadzieję, wystarczy Wam do tego, by się z tą płytą zapoznać. Zdecydowanie warto stawić czoła wszystkim tym emocjom, które niesie za sobą przejażdżka po Rondzie straconego czasu. W tym przypadku nie będzie to czas stracony.
Płytę zakupić możecie poprzez wydawcę, czyli Studio Widnokrąg. Póki co, jeśli dobrze rozumiem, najlepiej na koncertach lub odzywając się w wiadomości prywatnej poprzez profil FB. O ten TUTAJ.

