Relacja z Sea You Tricity Music Showcase 2025

SEA YOU 4EVER — pod takim szyldem odbyła się czwarta edycja festiwalu przybliżającego odbiorcom trójmiejską scenę muzyczną. Odważne hasło, ale patrząc na to, w jak przemyślany sposób organizatorzy dopieszczają wybraną przez siebie formułę, jestem skłonny uwierzyć, że tak — to może się udać! Jak najbardziej widzę więc siebie w przyszłości jako emeryta (a do tego jeszcze mi daleko), wybierającego się w drugi weekend kwietnia do Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego na koncerty trójmiejskich artystów.

Pierwsza edycja Sea You wzbudziła niemałą ekscytację wśród ludzi powiązanych z trójmiejską sceną. Zachwyt mieszał się jednak z powątpiewaniem, bo przecież, o ile sama idea, czyli przedstawienie szerszej publice, w tym: przedstawicielom mediów, wydawnictw, agencji promocyjnych i innym osobom związanym z branżą trójmiejskich dźwięków wydawał się strzałem w dziesiątkę, tak pozostawała kwestia tego, czy aby starczy projektów na to, by pociągnąć to na dłużej niż jedna, dwie, trzy edycje. Rzeczywistość zweryfikowała te obawy i faktycznie, patrząc nieco szerzej na to, co dzieje się na lokalnym podwórku i zestawiając to z tym, w jak przemyślany sposób organizatorzy podchodzą do budowania line-upu, jestem bardziej niż pewien, że obrana formuła nie tylko się nie wyczerpie, ale przyniesie nam, społeczności poszukującej nowych dźwięków, jeszcze wiele dobrego.

Kat i Adam Piskorz (1/2 Loveworms)

To, co najbardziej zwraca moją uwagę, to fakt tego, iż organizatorzy nie poszukują gwiazd. Traktują wszystkich zaproszonych artystów równo — oczywiście dostosowując obraną politykę do kwestii logistycznych, czyli potrzeby zaprezentowania jak największej liczby projektów na dwóch, działających niemalże naprzemiennie scenach. Nie czuć tu jednak potrzeby stawiania na wielkie nazwy, które przyciągną do Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego przypadkowych słuchaczy. Niesie to za sobą ryzyko niższej frekwencji, ale wydaje się, że nie ta jest celem twórców tego wydarzenia. A przynajmniej nie najważniejszym. I tak agencja Live, która odpowiada za Sea You, próbuje (i robi to z sukcesem) pokazać po prostu najciekawsze obecne trendy lokalnej sceny. Sea You jest więc w pewnym sensie zwierciadłem wątków, które w danym momencie na niej dominują. Muzyka gitarowa i jazz to jej podwaliny, ale nie brak też dźwięków wywodzących się z elektroniki, zahaczających o pop, hip-hop czy zespołów bardziej eksperymentalnych. Wszystkie one mają taką samą szansę zaprezentować odbiorcom swoją twórczość i mnie osobiście, jako osobie, która do cyferek przy statystykach odsłuchów czy liczby polubień na profilach zespołów podchodzi zupełnie obojętnie, bardzo się takie podejście podoba.

Z jednej więc strony mamy pewną próbę złapania tego, co gra w garażach, na scenach, w zaciszu domowym „tu i teraz”, a z drugiej wyważenie wątków w taki sposób, by nie okazało się, że scena to tak naprawdę zestaw powtarzalnych, trudnych do odróżnienia dla słuchaczy dźwięków. I tu z pomocą przychodzą sami trójmiejscy artyści, których kreatywność naprawdę potrafi zaskoczyć. Nawet jeśli pewne nazwiska powtarzają się w opisach zupełnie różnych projektów (chociażby Jacek Prościński czy muzycy tworzący skład Nene Heroine), to i tak nie możemy być pewni tego, co tym razem zaprezentują na scenie. Naturalnie ostateczny skład każdej z edycji to wypadkowa kuratorskich wyborów organizatorów, samej kondycji sceny oraz elementów czy też stylistyk, które w ostatnim czasie zyskują na znaczeniu. Czasem więc mamy do czynienia z większą liczbą projektów jazzowych (tak jak tym razem), a w innym z hip-hopem (którego akurat na obecnej edycji było niewiele). Postrzegam to jednak jako zupełnie naturalne, organiczne wręcz przedstawienie tego, jak ewoluuje sama scena.

Michał Klama (Ivo Shandor & The Gozer Worshipers)

Sea You to nie tylko koncerty. To też warsztaty dla twórców i osób powiązanych z branżą muzyczną oraz szereg niezmiennie cieszących się popularnością paneli dyskusyjnych, przybliżających i ułatwiających wszystkim zainteresowanym funkcjonowanie w tym świecie. To też, a może przede wszystkim, okazja do wymiany doświadczeń i idei — zarówno przez samych artystów, jak i osób związanych z mediami, wydawaniem muzyki, jej bezpośrednim promowaniem czy też po prostu pomiędzy jej odbiorcami. To przenikanie się ludzi powiązanych z muzyką, czasem w zupełnie różnym, totalnie odmiennym od siebie zakresie, widać na Sea You chyba najbardziej. Dystans skrócony jest do minimum. Wszyscy gramy przecież do tej samej bramki: kibicujemy projektom i artystom, którzy wydając swoją muzykę, chcą ją później grać na scenach i dotrzeć do jak największej liczby odbiorców. Stworzenie przestrzeni do tych bardziej oficjalnych (warsztaty, panele dyskusyjne), ale też totalnie swobodnych i spontanicznych rozmów, postrzegam chyba jako największą zaletę tego wydarzenia. W tym więc przypadku dyskusje o stanie lokalnej sceny są wręcz pożądane!

Nie zapominajmy też o bogatej strefie merchu: zarówno wydawców, jak i samych organizatorów. Na stoiskach wystawionych w głównym holu można było zaopatrzyć się więc nie tylko w płyty CD, winyle czy limitowane kasety, ale też w koszulki, bluzy i inne gadżety związane tak z artystami, jak i z samym Sea You. Tak, organizator postawił na wzmocnienie swojej marki, produkując m.in. torby, skarpetki czy bluzy. I jako osoba, która skusiła się na dwie ostatnie z wymienionych rzeczy, mogę zagwarantować, że te są świetnej jakości.

Przechodząc już jednak do samych występów: poniższy opis jest zapisem mojej osobistej drogi na tegorocznym Sea You, łączącej w sobie chęć zobaczenia swoich ulubieńców z niesłabnącym głodem na nowe dźwięki oraz ciekawością co do tego, jak zaprezentują się składy dobrze mi znane, ale jeszcze nigdy niewidziane „na żywo”. Zamiast podziału chronologicznego, zdecydowałem się też podzielić relację na kilka, stylistycznie powiązanych ze sobą watków. Zaczynamy.

Sekcję gitarową mojego opisu otwiera grupa Balzam. Ich piątkowy koncert na Scenie Magazyn eBilet przyniósł jedną zmianą w zakresie składu (do obecnego na poprzednim koncercie klubowym tria dołączył klawiszowiec), co oceniam bardzo pozytywnie. Podkłady z taśmy zostały więc zastąpione człowiekiem, a to przyczyniło się do tego, że Sergiusz Maruniak, lider i gitarzysta, mógł o wiele swobodniej oddawać się punkowemu riffowaniu. Całość nie traciła dzięki temu na tempie, nie rozjeżdżała się, stanowiąc dobrze naoliwioną, post-punkową maszynę. Muzyka Balzamu ma też sporo mrocznych, gotyckich konotacji i grupa udowodniła, że w tej kategorii znajduje się w topce i to w odniesieniu do szerszej, krajowej sceny. Łapiące za czarne serca refreny, tnący przestrzeń bas i niebiański wokal Aleksandry Joryn spowodowały, że był to jeden z bardziej zapamiętywalnych koncertów tegorocznej edycji. 

Balzam

Jest o nich coraz głośniej, wydaje ich Antena Krzyku, a z każdym koncertem udowadniają, że (ten pozytywny) szum wokół nich jest jak najbardziej zasłużony. Tak więc ci, którzy lubują się w śledzeniu kariery zespołów od ich początków, mieli dobrą okazję do tego, by w sobotę potańczyć pod sceną do dźwięków generowanych przez Loveworms. Skład ten nie ukrywa swoich inspiracji obecną, post-punkową (crank wave’ową lub post-brexitcore’ową, jeśli ktoś woli) brytyjską sceną, ale jednocześnie udowadnia, że ma pomysł na siebie i nie powiela bezmyślnie będących trendy patentów. Przede wszystkim gra naprawdę tanecznie, melodyjnie, przodem do słuchacza, a jednocześnie buzuje sporą ilością punkowej bezpośredniości i zawziętości. Gitarowy hałas swobodnie faluje na wysuniętej do przodu sekcji rytmicznej, a wszystko to spajał łączący przystępność z wściekłością wokal Kasi Kowalskiej. Grupa zaprezentowała kilka nowych kawałków, których nie znajdziecie na jej debiutanckiej, tegorocznej płycie i muszę powiedzieć, że znów zapowiada się na to, że mają w rękawie hit. Pod względem dostarczonych emocji również była to ścisła topka tegorocznego Sea You

Loveworms

Jakoś zupełnie podświadomie zacząłem pisać o swoich ulubionych koncertach, więc pójdźmy dalej tą drogą. Ivo Shandor & The Gozer Worshipers, czyli nowy zespół złożony z muzyków m.in. Goodly, Pleń, Lonker See czy Jutra zameldował się na scenie w uszczuplonym, pozbawionym saksofonu składzie. Choroba nie wybiera, cóż począć, trzeba grać tak, jak gdyby nic się nie stało. Na nieszczęście wisienką na torcie były problemy techniczne, ale to wszystko było w sumie nieważne. Zespół dał z siebie wszystko, a swoje niełatwe w tej sytuacji emocje przykuł w prawdziwą dźwiękową miazgę. Zamiast przebieżki po różnych odmianach psychodelii, dostaliśmy soczysty noise w stylu Swans. Tylko że lepszy! Z racji formuły festiwalu grupa nie mogła pozwolić sobie na dłużyzny, a chaos przekuła w swój oręż, którym dosłownie znokautowała znajdujących się pod sceną słuchaczy. Na prawdziwą liderkę wyrosła Dagmara Cichocka, która pokierowała resztą tak, że nie pozostało im nic innego, niż zagrać sztukę życia. Perkusja kruszyła tynk ze ścian, gitara wwiercała się w głowę, a bas wywoływał drżenie żołądka. Poziom głośności był naprawdę ultra wysoki, ale dla Cichockiej nie było żadnym problemem to, by przekrzyczeć tę dźwiękową magmę i tym samym dodatkowo podbić emocjonalność całego występu. Improwizacja przybrała więc nieoczekiwany, choć z drugiej strony znając umiejętności muzyków tworzących Ivo Shandor & The Gozer Worshipers, wcale nie aż tak zaskakujący obrót. Gdy po występie opadł kurz, takie odniosłem wrażenie, publika nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Jak to tak, iść dalej, po takiej dawce emocji? Tak, ten występ zdecydowanie zapadnie nam wszystkim w pamięci na długo.

Ivo Shandor & The Gozer Worshipers

Na Sea You jest też czas na odkrycia. Tym był mi totalnie nieznany wcześniej projekt Kieras. Niestety w tym wypadku daleko było mi do zachwytu. Kieras to muzyczny kuzyn WaluśKraksaKryzys i dobry kolega Żółwia. W moim słowniku nie jest to pochwała, bowiem muzyka wszystkich wymienionych składów zupełnie ze mną nie rezonuje. Oparte na prostych akordach, powtarzalnych frazach i krzyczącym wokalu granie, które w żadnym stopniu nie odnosi się do punka, choć pewnie bardzo by chciało, postrzegam jako coś, co prawdopodobnie nie jest skierowane do mnie. Nazwijcie to przepaścią pokoleniową, bo wierzę, że może to chwycić młodzież, ale raz, że ja już do niej nie należę, a dwa, że nie wspominam najlepiej swoich gitarowych fascynacji sprzed dwóch dekad. A Kieras mi o nich przypomniał.

Cinnamon Gum

Gdybym miał wskazać jeden gitarowy projekt spośród tegorocznego line-upu, który ma szansę przebić się do mainstreamu, to bez wahania wymieniłbym Cinnamon Gum. To też nie była do końca moja muzyka, ale naprawdę trudno nie było dostrzec tego, jak wspaniali pod względem technicznym są muzycy tworzący skład; jak dopracowana jest scenografia, jak przemyślana dramaturgia i jak zmyślnie ułożona narracja tego koncertu oraz jak ogromną charyzmą dysponuje jej lider — Maciej Milewski. Widać, że artysta czerpie pełnymi garściami z estetyki popularnej muzyki rockowej lat 70., ale prezentuje w tym tak wysoki poziom, że trudno nie było poddać się urokowi jego muzyki. Cieplutkie retro brzmienie i pięknie brzmiące damskie chórki gwarancją dobrej zabawy? Pewnie!

Zismann x Staniu

Kończąc temat dźwięków gitarowych, ale będących przy tym tylko jednym z elementów brzmienia, to warto wspomnieć o sobotnim koncercie odbywającym się na scenie głównej, który dali Zismann x Staniu. Duet tworzą Michał Zienkowski (Nene Heroine, Follow B) i Mikołaj Stańko (Krystyna Stańko Quintet), więc tym większym zaskoczeniem jest to, że w tym wypadku wspomniana dwójka tak daleko odeszła od swoich zwyczajowych, jazzowych inspiracji. O uwielbieniu dla rapu na solidnej, gitarowo-perkusyjnej bazie raczej nikt ich wcześniej nie podejrzewał! Tak czy siak, koncert ten przypomniał mi muzyczne wątki, które zdominowały (nie tylko lokalną, czy nawet polską, ale w ogóle światową) scenę muzyczną te kilkanaście czy nawet i kilkadziesiąt (!) lat temu. Był to miły powrót do przeszłości, szczególnie że teksty odczytuję jako osobiste impresje zawierające naprawdę interesujące historie. A i muzycznie było to coś, z czym mi po drodze.

Nath + Expo

Przedstawicielem nowocześniejszego podejścia do rapu było z kolei drugi duet: Nath + Expo. Niestety w tym przypadku zostałem zmuszony do wywieszenia białej flagi. Głównie odrzucał mnie przekaz — wersy o wąskiej tematyce i małej zawartości treści, wyśpiewywane z trudną do zaakceptowania dla mnie blazą — ale i w sferze muzycznej nie działo się tu nic ponad zwyczajową, gatunkową normę. Dało się wyczuć sporo inspiracji współczesnym cloud rapem, ale sama jakość występu pozostawiała sporo do życzenia.

Loco Star

O trip-hop zahaczała formacja Loco Star. Bardzo przyjemna, prowadząca niespiesznie narracja za pomocą zmysłowego głosu Marsiji wprowadziła elementy chilloutu i relaksu — nieco w kontrze do pozostałych, stawiających raczej na większą ekspresję i głośność występów podczas sobotniego dnia imprezy. Miło było chociażby na chwilę przycupnąć, oddać się delikatnym pulsacjom elektroniki i nabrać sił przed kolejnymi, nieco bardziej energetycznymi koncertami. I to, co zobaczyłem, zachęciło mnie, by sprawdzić propozycję grupy w zaciszu domowym.

Równie elektroniczny i eteryczny, choć jednak bardziej nastawiony na piosenkową formę, był wieczorny występ artystki Anastasii Rydlevskayej. Przy braku lepszego określenia można stwierdzić, że w swojej twórczości Anastasia łączy elementy art i indie popu, ale z wykorzystaniem folkowej, mającej egzotyczny posmak estetyki. Dużo w jej muzyce było wrażliwości, a introwertyczność artystki miała w sobie coś kojącego. Wrażenie to potęgowały naprawdę interesujące wizualizacje: kolorowe kolaże zmieszane ze zwierzętopodobnymi stworami pobudzały wyobraźnię i idealnie dopełniały muzyczną podróż artystki.

Anastasia Rydlevskaya

Folkową odsłonę trójmiejskiej sceny reprezentowała grupa Emigrah. Przyznam, że miewam problem z tą stylistyką. Zazwyczaj wolę jej nowocześniejszą odsłonę, a mniej przemawia do mnie bezpośrednie odwołanie do tradycji. Emigrah starała się połączyć dwa światy: tradycyjne instrumentarium (perkusja, kontrabas, skrzypce, akordeon, śpiew) zostało wykorzystane w innowacyjny sposób. I nie chodziło o to, że było dużo eksperymentów, a wręcz odwrotnie — Emigrah za pomocą wspomnianych środków stylistycznych grała po prostu… piosenki. Nie folkowe, a bliższe rockowej czy nawet metalowej ekspresji dźwięki. Taka forma zastosowania tradycji zdecydowanie bardziej mi odpowiada, a patrząc na reakcje innych słuchaczy — im również przypadła do gustu. 

Emigrah

Do krainy łagodności zabrała nas Dobrawa Czocher, która przejęła dużą scenę wraz z dwoma innymi muzyczkami. Zaproponowany przez nią, romansujący z klasyką materiał, bazował na skrzypcach i wiolonczeli. Dźwięki wydawane przez instrumenty ulegały jednak zniekształceniom — zarówno w formie jak i brzmieniu — a to wszystko dzięki zastosowaniu rozmaitych efektów, z looperem na czele. Całość zyskała przez to mocno ambientowy, medytacyjny wręcz charakter. Kapkę odprężającego transu też dało się w tym odnaleźć. To wszystko złożyło się na bardzo emocjonalny, wyciszający występ. Było w nim coś, co nie pozwalała odejść ze sceny, a przy tak wielu koncertach, to naprawdę dużo.

Równie łagodnie, z prawdziwym wyczuciem, ale już bardziej jazzowo (choć i z klasyką miał ten koncert sporo wspólnego) zabrzmiał Remont Pomp & Jacek Prościński. To była prawdziwa orkiestra, big band właściwie, ale równie ważnym czynnikiem co konkretne, wycyzelowane dźwięki, była cisza. A także repetycja oraz zmienne tempo. Paradoksalnie, pomimo improwizacyjnego charakteru, zespół zagrał bardzo przystępnie i spokojnie. Kluczowe w takiej muzyce jest wyczucie i tu było go aż nadto.

Pink Freud

Wśród fanów jazzu chyba najbardziej oczekiwanym występem był ten, który dał w sobotę Pink Freud. Grupa wróciła ponownie, znów w nieco zmienionym składzie, ale do końca nie było wiadomo, czego można się będzie po niej spodziewać. Nawiązań do własnej klasyki? Dialogu z obecną sceną jazzową? A może pójścia o krok do przodu, próby nadania tonu reszcie, do czego Pink Freud przyzwyczaił nas w przeszłości? Z perspektywy, pisząc tę relację kilka dni po tym konkretnym występie, muszę powiedzieć, że odpowiedź na wszystkie zadane powyżej pytania brzmiałaby: tak. Było więc wszystkiego po trochu, co z jednej strony nie rozsądza dylematu odnośnie tego, gdzie zmierza grupa, a z drugiej pokazuje, że ta nadal kroczy po prostu swoją własną drogą i nie próbuje się do nikogo przesadnie przymilać. W kontekście obecnej sceny jest więc dla niej miejsce: improwizacyjny charakter muzyki może poprowadzić ich naprawdę wszędzie, a że umiejętności muzyków ją tworzących są naprawdę ogromne, to możemy spodziewać się jedynie niespodziewanego. Z koncertu wyszedłem więc zadowolony, choć z lekkim niedosytem.

Quantum Trio

Czego brakowało mi na tegorocznym Sea You? Muzyki metalowej! I przynajmniej w teorii ta była praktycznie nieobecna na scenach Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego. Satysfakcję w tym kontekście przyniósł występ Quantum Trio. To było prawdziwie metalowe uderzenie — przynajmniej pod względem zastosowanych przez grupę środków, bo może już niekoniecznie samego brzmienia. To, jaką energią dysponuje trio za każdym razem, gdy je widzę, budzi mój niezmienny podziw. Uderzenia podwójnej stopy walczą o atencję z saksofonowymi, totalnie szalonymi solówkami oraz gęstymi, hałaśliwymi, ale też nadającymi przestrzeni tam, gdzie to potrzebne, partiami syntezatora. Publika szalała, pierwsze rzędy urządziły regularne pogo, a zespół grał tak, jakby świata miało nie być. W moim ulubionym filmie Lyncha pt. Lost Highway jest taka scena, w której główny bohater, saksofonista, daje w zadymionym klubie surrealistyczny, a przy tym zjawiskowy popis gry na saksofonie. Wiecie — szalona solówka, umiejętności jak nie z tej planety i całkowite zawładnięcie sceną. Archetyp tego typu gry, choć raczej niespotykany w rzeczywistości. A jednak istniejący, bo właśnie tak sobotniego wieczoru zabrzmiało Quantum Trio. Był to absolutnie najlepszy, kipiący dźwiękową magmą występ tegorocznej edycji festiwalu. Zespół potwierdził swoją wyjątkowość i to, że ich świetne płyty studyjne brzmią jeszcze świetniej w warunkach koncertowych. 

Sea You next time? Oczywiście! Na szczęście kolejna edycja została już ogłoszona i odbędzie się w dniach 10-11 kwietnia 2026 roku. Nie mogę się doczekać tego, jak w tym momencie będzie wyglądać trójmiejska scena. Bo o to, że organizatorzy przedstawią ją najlepiej, jak tylko się da, jestem więcej niż pewien. Mam nadzieję, że widzimy się za rok i że znów będziemy mogli być uczestnikami wszystkich tych wydarzeń. I znów móc porozmawiać o stanie naszej lokalnej sceny — a jakże!

A to ja!