Mamy wreszcie pierwszy trójmiejski showcase z prawdziwego zdarzenia. Mowa o Sea You Tricity Music Showcase, który zadebiutował w tym roku swoją pierwszą edycją w Gdańskim Teatrze Szekspirowskim. Czy Trójmiasto było gotowe na taką imprezę? Jak najbardziej, choć wydaje mi się, że nie w każdym aspekcie. Fakt ten podkreśla tylko istotność tej inicjatywy i cieszy mnie to, że ta ma szansę na stałe wpisać się w bardzo różnorodną, prezentującą wysoki poziom, choć nieco hermetyczną trójmiejską scenę muzyczną.
Zacznijmy od tego, czym tak w ogóle jest showcase. Nie jest to kolejny festiwal muzyczny, a impreza skierowana przede wszystkim do ludzi z branży: muzyków, organizatorów koncertów, wydawców, dziennikarzy. Oczywiście oprócz nich pod sceną mamy też do czynienia z regularnymi widzami, którzy dzięki takiej formule mogą zapoznać się (tak jak i wszyscy inni) w jak najkrótszym czasie z jak największą liczbą projektów. W tym przypadku oczywiście trójmiejskich, bo to artyści tej sceny zaprezentowali się na deskach GTSu. Każdy z nich miał 30-40 minut na to, by przekonać do siebie tę nietypową publikę i zawalczyć o to, by popchnąć swoją karierę nieco do przodu. Odbiorcy z kolei, dzięki świetnej organizacji i bardzo dobrej rozpisce line-upowej, mieli szansę na to, by zobaczyć wszystkie występy. A tych było 11 w piątek i 11 w sobotę.

Tyle w teorii. W praktyce… było podobnie. Organizacja stała na najwyższym poziomie. Ogromne brawa szczególnie dla osób z ekipy technicznej, która nie miała zbyt wiele czasu na ogarnięcie scen pomiędzy poszczególnymi gigami. Ich praca była niewidoczna, ale kluczowa, bo dzięki temu nie było opóźnień, a artyści mogli skupić się na tym, co potrafią najlepiej: na graniu. To samo tyczy się organizatorów, którzy swoją postawą (brak kolejek na wejściu przy zachowaniu dużej frekwencji, szybka obsługa w szatni, dostęp do napojów w kilku miejscach) sprawili, że można było się skupić na tym, co każdego interesowało przez te dwa dni najbardziej – na muzyce. Do tego świetna inicjatywa ze wspaniałą wystawą o trójmiejskich labelach (na ten moment mamy aktywne aż 24 wydawnictwa!), przygotowaną przez Michała Miegonia oraz panele dyskusyjne. Każdego dnia po trzy tematy i choć w tej części wydarzenia nie uczestniczyłem, to mam pewną uwagę na przyszłość: kwestia social media. Radio, festiwale, oprawa wizualna i temat dofinansowań to wątki bardzo ważne. Niestety (lub stety – zależy, kto jak się w tym czuje) na scenie niezależnej podstawą jest autopromocja, której polskim artystom brakuje najbardziej. Tu zasady gry akurat są (w miarę) równe, bo można to zrobić za pomocą sociali. Do łask wracają też newslettery, a dziennikarstwo muzyczne (tak jak widać na załączonym obrazku) przeniosło się w dużej mierze do sieci. Szkoda, że zabrakło rozmowy na ten temat, bo to właściwie podstawa działania w przypadku wielu projektów. Przynajmniej w początkowej fazie kariery, choć w niektórych gatunkach ważna także po osiągnięciu wyższego pułapu rozpoznawalności.

Patrząc na tegoroczny line-up zaskoczyło mnie niewiele. Parafrazując tekst znanego marvelovego mema – ja także jestem pewnego rodzaju znawcą sceny trójmiejskiej. Koniec końców na Sea You udało mi się zobaczyć 14 występów, z czego tylko trzech artystów spośród nich dane było mi zobaczyć po raz pierwszy. Zaskoczeń było więc niewiele, oczekiwania też zostały w większości spełnione. Po prostu wiedziałem, czego się spodziewać. Nie nudziłem się jednak, bo sporo zespołów nagrało w tzw. międzyczasie nowe płyty lub przygotowało się nieco inaczej do swoich koncertów w tym miejscu. Ta ostatnia grupa ugra na tym zapewne najwięcej.

I tak, zaskoczeniem było, choć widziałem bardzo krótki fragment występu, nieco nowofalowe, pełne melodii Alone At Home. Przypomniały mi się najlepsze tradycje lokalnej sceny, z tym że przeniesione i zaszczepione w czasy współczesne. Było więc nieco eksperymentalnie, mocno melancholijnie, ale przede wszystkim piosenkowo.
Drugim z projektów, z którym zetknąłem się po raz pierwszy, było indie popowe The Cassino. Chwilę zajęło mi przekonanie się do tego dość nietypowego, delikatnego wokalu i bezwstydnie wpadających w ucho piosenek. Taka stylistyka, czyli połączenie autorskiego brzmienia z chęcią nagrywania przebojów, nigdy nie miała w Polsce łatwo i mam nadzieję, że mimo wszystko temu zespołowi się uda. Uda się przebić do szerszej publiki, bo ta, która była tego dnia zgromadzona pod dużą sceną w GTS, dosłownie jadła muzykom z ich rąk.

Rozczarowała z kolei chwalona przez wielu Resina, która tego dnia wystąpiła na żywo z Chórem 441Hz. Ogromne wrażenie robiła oprawa – pod tym względem artystka wykorzystała w pełni możliwości sceny teatralnej. Chór sprawiał wrażenie wyjętego wprost ze współczesnych, niezależnych horrorów. Podobnie z muzyką, która mogłaby stanowić tło dla jakiegoś mrocznego obrazu. Właśnie, tło, bo brakło w niej tego, co w takiej stylistyce jest dla mnie najważniejsze – dramaturgii. Nie można się przyczepić do wykonania, ale narracja nie wciągnęła mnie tak, jak powinna. Szkoda, ale w rozmowach pokoncertowych, choć nie byłem odosobniony w takiej opinii, to prawdopodobnie i tak znalazłem się z nią w mniejszości.

Niespodziankę stanowiły też koncerty artystów, z którymi zdarzało mi się już przecinać drogi w przeszłości, a którzy pokazali w pewnym sensie swoje nowe oblicze. Tak było z shoegaze’owym Free Games For May, które zaprezentowało nie tylko utwory z płyty i ostatniej EPki, ale dało też małą zapowiedź tego, co przyniesie przyszłość. Stojąc pod sceną, w powietrzu dosłownie czuć było czysty talent i szansę na to, że słucha się składu, który może osiągnąć spory sukces. Mam nadzieję, że faktycznie tak będzie, bo tak luźnego podejścia do komponowania wpadających w ucho, a przy tym bardzo stylowych piosenek, nie ma każdy. Absolutna koncertowa topka tegorocznej edycji.
Chyba najlepszy z dotychczasowych występów, jakie dane mi było zobaczyć w jego przypadku, dał tym razem wh0wh0. Duża scena, niezbyt wielki zestaw perkusyjny i jak najbardziej wielki artysta usadowiony za nim, który w swoim bardzo nietypowym set’cie na samą perkusję, loopy i światła dał prawdziwy popis. Rytm organiczny i elektroniczny przechodziły przez siebie naprzemiennie, zachęcając, czy wręcz porywając publikę do tańca. Nie dało się ustać przy tej muzyce, która z każdą minutą coraz bardziej skręcała w stronę… transu. Nietypowy, ale bardzo ciekawy kierunek podczas tego, bardzo udanego, koncertu.

Chęć zmiany stylu można było także znaleźć u Sea Saw. To zespół, który ewoluuje, stale poszukuje i prawdopodobnie nigdy nie osiągnie stałego, „własnego” brzmienia. Choć w jego przypadku to właśnie ta charakterystyczna niestałość jest czymś, z czym zawsze będą mi się kojarzyć. Psychodeliczne odloty zastąpiło umiłowanie hałasu i oba te podejścia, mieszając się i wpływając na siebie wzajemnie, stworzyły w sobotni wieczór coś wyjątkowego. Dobrze było być tego świadkiem.

Najlepszym koncertem całego festiwalu, a także najlepiej przygotowanym zespołem były jednak Żurawie. Muzycy weszli na małą scenę w sobotę o godzinie 19.30, zeszli o 20.00 i dzięki temu pół godziny awansowali do ekstraklasy muzycznej – i to nie tylko w kontekście lokalnym. Przygotowani od początku do końca (przemyślane intro, bardzo dobre wizualizacje, do tego pasujące do siebie stroje) dali występ, o którym będzie mówiło się długo. Mieszając dotychczasowy materiał z zupełnie nowymi utworami, stworzyli interesującą narrację: zarówno dla tych, którzy widzieli ich już kilkakrotnie, jak i dla tych, dla których był to pierwszy kontakt z ich muzyką. Ciężki jak walec bas mieszał się z niedbale granymi, ale za to bardzo charakterystycznymi solówkami gitarowymi, świetną rytmicznie i potężną zarazem grą perkusji oraz interesującymi, dodającymi dynamiki całości syntezatorowymi podkładami. Żurawie stale się zmieniają, prą do przodu i wycisnęli z showcase’owego formatu najwięcej. Trio miało pomysł na to, jak to zrobić i umiejętności do tego, by swój plan zrealizować.

Pozostałe koncerty również stały na wysokim poziomie. Trupa Trupa po ostatniej, bardzo dobrej płycie B Flat A jest koncertowo mocna, jak nigdy dotąd. Mieszając nieco funeralny nastrój z jak najbardziej żywą energią dała popisowy występ drugiego dnia Sea You. Uświadomiła mi, tak jak Nagrobki, z jak wyjątkowymi projektami mamy do czynienia na tutejszej scenie. W dodatku duet Salamon — Witkowski, grając w piątek, przypomniał mi, jak bardzo stęskniłem się za ich oswajającymi, ale też pełnymi inteligentnego humoru piosenkami o śmierci. Ich wpływ na moją psychikę okazał się szczególnie ważny teraz, gdy temat ten obecny jest w naszych życiach przez to, co dzieje się wokół nas każdego dnia.

Dużo dało z siebie, pomimo chwilowych problemów technicznych, trio Czechoslovakia. Ich pachnące latami 90-tymi, najeżone przesterami piosenki zachwycają lokalsów już od dobrych kilku lat i cieszyło mnie to, że teraz szansę na ich poznanie będą miały także osoby z zewnątrz. Zespół zasługuje na to, by zyskać nieco popularności, bo ma talent do pisania dobrych melodii i luz, którego mogłyby pozazdrościć im największe gitarowe składy w Polsce. A akcja z przebraniem się w połowie koncertu… Nie wiem, o co chodziło, ale myślę o tym do teraz. Tak trzeba się wyróżniać z tłumu!

Sporo luzu ma też Why Bother?, choć w ich przypadku wymieszany jest on z agresją. Nie wymierzoną w nas, słuchaczy, ale taką, która przepełnia każdego myślącego człowieka, który widzi to, co dzieje się obecnie na świecie. I nie chodzi tu tylko o ostatnie kilka tygodni, a przynajmniej kilka ostatnich lat. Na żywo skład proponuje totalne muzyczne upodlenie i jest to konwencja specyficzna, która z pewnością nie trafi do każdego. Na szczęście tego dnia muzycy skierowali ją na bardzo podatny grunt, tak że hałas i pot oraz ekscytacja publiki mieszały się w różnych, w zależności od potrzeby chwili, proporcjach.

Za to Lonker See dali występ z gatunku tych „top of the top”. Niby nie zagrali nic nowego, ale przez pandemię kariera składu nieco przystopowała, a sam zespół też zaczął inaczej rozkładać akcenty. Wyrazem tego była ostatnia, nieco wyciszona płyta Time Out. Ta w warunkach domowych brzmi świetnie, ale wieczór koncertowy rządzi się innymi prawami. Dzięki temu usłyszeliśmy miks kompozycji z One Eye Sees Red oraz Hamzy. Trójmiejska psychodela najwyższej jakości: transowa, z odpowiednią narracją i dramaturgią. Do tego świadoma i potężnie brzmiąca. Czego można chcieć więcej?

Nieco mniej podobały mi się z kolei Kwiaty oraz Zespół Sztylety. Pierwszy ze składów, z nieznanych mi powodów, jako jedyny podczas całego festiwalu zaczął grać 10 minut później. Tzn. powodem oficjalnym było to, że u góry nadal grała Trupa Trupa, ale… Nie wiem, czy to była decyzja zespołu, czy też odgórnie narzucona zmiana, ale powiem tak: warto grać nawet dla tych 20 osób pod sceną, które zrezygnowały z koncertu innego zespołu po to, by cię zobaczyć. Tak zresztą zrobili wcześniej wspomniani przeze mnie muzycy Lonker See – dzięki temu po 5 minutach mieli przed sobą już pełną salę, a te kilka osób, które przyszły na czas, nie poczuły się pominięte. Przyznam, że po tej akcji trudno było mi wciągnąć się w (piękny przecież) świat dream popu zespołu. Wiem, że ten daje świetne koncerty i prawdopodobnie tak też było tego dnia, ale mojej uwagi nie udało im się już tego dnia odzyskać.

Z kolei Zespół Sztylety gra z pełną energią i zaangażowaniem. Nie można im tego odmówić, ale mnie nie przekonuje to (nie po raz pierwszy zresztą), że ich kompozycje brzmią na żywo nieco gorzej niż na płycie. OK, Zostaw po sobie dobre wrażenie to bardzo dobry album, więc poprzeczka ustawiona jest wysoko, ale mój wewnętrzny, może nieco naiwny dekalog muzyczny mówi jasno: na koncercie musisz brzmieć lepiej, niż w studio. W tym przypadku było całkiem sympatycznie i absolutnie nie mam się do czego przyczepić, ale sam poczułem niedosyt.

Pierwsza edycja Sea You była naprawdę udana pod względem muzycznym. Jednak to, że taką będzie, wiedziałem już praktycznie przed tym, gdy się odbyła. To, czy przyniesie realną korzyść zespołom, okaże się w najbliższych miesiącach. Bardzo chciałbym, by trójmiejska scena wyszła nieco poza swój własny rewir, bo jej przedstawiciele mają wszystko, by do tego doszło: dobre kompozycje, pomysł na siebie, oryginalne brzmienie, różnorodność. Wpisują się też w obecne trendy, zachowując jednak własną niezależność.
Pytanie tylko: czy sami artyści tego chcą? Największy plus tej sceny bywa też czasami jej minusem. Wszyscy się tu znamy, świetnie ze sobą czujemy i czasami nie wiemy, czy tak naprawdę potrzebne są nam osoby z zewnątrz.
To o tyle ważne zagadnienie, że nawet autor tekstu czasami zadaje sobie to pytanie.