Relacja z Fonomo Festival 2022

Fonomo Festival to impreza, na której organizatorzy od początku „poszukują związków między obrazem, a dźwiękiem”. Po tym, jak miałem okazję brać w niej udział po raz drugi z rzędu, mogę z całą pewnością stwierdzić, że tego, co ma na niej miejsce, nie da się trafniej opisać.

Podczas wydarzenia uczestnicy mają szansę nie tylko doświadczyć przemyślanych, przygotowanych z myślą o nich koncertów artystów z autorskim podejściem do tworzenia dźwięków. To też filmy, prelekcje, warsztaty i targi wydawców. Sam brałem udział w jednej z rozmów, podczas której, taką mam nadzieję, dość kompleksowo podeszliśmy do tematu. Tym było zagadnienie pt. „Jak słuchać muzyki?”. Wątek bardzo pojemny, niejednoznaczny i im dłużej trwała rozmowa, tym otwierał w głowie więcej przegródek. Nie ma bowiem jednego, a tym bardziej lepszego bądź gorszego sposobu na odbiór dźwięków. Co słuchacz, to inne przyzwyczajenia. A wśród nich mamy przecież zarówno tzw. niedzielnych odbiorców, pasjonatów, prawdziwych fanów, jak i tych, działających po drugiej stronie — wydawców, radiowców, piszących o muzyce. Ludzi, których celem nadrzędnym jest polecać i rekomendować co lepsze kąski innym.

Sama rozmowa, być może, zostanie w przyszłości upubliczniona. Dla tych, którzy się na nią nie załapali, powiem tylko tyle, że wnioski z niej, oprócz tych kilku myśli wypisanych powyżej, były proste. Branża się zmienia, zmieniają się (wraz z nią, ale też nieco równolegle) przyzwyczajenia dotyczące odsłuchu i nie tyle jesteśmy tego świadkami, ile aktywnymi uczestnikami. Jedno w tym wszystkim jest jasne i niezmienne — by takie miejsca jak Fonomo przetrwały, należy wspierać artystów, organizatorów i wydawców. Bez tego pozostanie nam wszystkim łaska algorytmów, wygodne, ale nierozwijające siedzenie we własnej bańce i samotne odsłuchy w domu. A dźwięki powinno się przecież odbierać wspólnie, na przykład na koncertach, bo taki był i jest ich cel pierwotny.

I tak też podczas tego ciepłego, jesiennego weekendu w Bydgoszczy uczyniliśmy. Występy odbywały się w dwóch miejscach — w świetnie nagłośnionej, do tego posiadającej ogromny ekran scenie Miejskiego Centrum Kultury w Bydgoszczy oraz w klubie legendzie, istnym wehikule czasu, czyli klubie Mózg. W obu ww. lokalizacjach odbiór muzyki był inny, lecz w obu kolektywny. A artyści w obu tych sceneriach mieli szansę na to, by rozwinąć skrzydła.

Bled

Piątkowe szaleństwa rozpoczął trójmiejski Bled. Transowe, minimalistyczne granie rozpisane na trąbkę, mooga (Emil Miszk) oraz perkusję i syntezatory modularne (Sławek Koryzno). Występ duetu, dość nieoczekiwanie, zainaugurowały…dźwięki alarmu. I tak właściwie, gdyby nie ich głośność, to można byłoby pomyśleć, że była to integralna część występu. Jego podstawą była jednak gęstość brzmienia. W uzyskaniu tejże pomagała repetytywność tematów i wzajemne skupienie muzyków. Ci słuchali siebie, odpowiadali na własną grę, a także na otoczenie, w którym przyszło im występować. Odtworzony z premedytacją w finale dźwięk alarmu, tym razem dochodzący już ze sceny, był tego najlepszym potwierdzeniem.

Snapped Ankles

Zabawę w rytm do perfekcji opanowało brytyjskie Snapped Ankles. Muzycy nie bawili się jednak sami, ponieważ do wspólnej gry zaprosili publikę. Może nie bezpośrednio, bo słuchacze nie tworzyli dźwięków, ale jeśli patrzeć na występ jako całość (a Fonomo uczy tego, by tak właśnie było), to my wszyscy mieliśmy bardzo duży wkład w koncert. W pewnym momencie jeden z muzyków zszedł ze sceny i staliśmy się jednym, wielkim, tańczącym i szumiącym… lasem. Nie powinno to dziwić, jeśli wierzyć zapewnieniom samych członków Snapped Ankles, którzy uważają się za potomków drzew. Na chwilę i my mogliśmy dołączyć do tej przedziwnej, budującej swoje transowe partie wokół krautrockowych form zgrai leśnych ludzi. Było to bardzo przyjemne i wyzwalające doświadczenie.

Nagrobki

Na ziemię sprowadziły nas Nagrobki — gwiazda pierwszego z piątkowych występów, mających miejsce w Mózgu. Porwali nas nawet nieco niżej, kilka metrów pod twardy grunt, bo w końcu to tam wszyscy znajdziemy kiedyś spokój, a Nagrobki nas z tym faktem od dłuższego czasu oswajają. Nie wyprzedzajmy jednak faktów! Adam Witkowski i Maciej Salamon ustawili się tego dnia na samym środku; nie na scenie, ale tuż pod nią. I może dzięki temu, że nie dzieliła nas od nich żadna większa przestrzeń, ich funeralne, jedyne w swoim rodzaju melodie i teksty, nabrały tak dużej energii i… życia. Pomagało w tym zgranie, szczerość i zawsze będąca na najwyższym poziomie chemia pomiędzy muzykami tworzącymi duet.

Nkisi

Na koniec dnia pierwszego wystąpiła Nkisi. Ta, tworząca na co dzień w UK producentka, postawiła w swoim set’cie na bardzo dużą intensywność. Dominowały przeszywające uszy beaty i naprawdę mocne, klubowe techno. Artystka zagubiła gdzieś nieco egzotyki, dość wyraźnego elementu jej materiałów studyjnych, ale ci, którym brakowało „wyżycia się” pod sceną, na pewno byli zadowoleni.

Zupełnie inaczej przedstawiał się program sobotni. Znów zaczęło się w sali MCK, ale tym razem zamiast miejsca na pląsy, na publikę czekał rząd krzesełek. Powtórzę się, ale naprawdę jestem pod wrażeniem tego miejsca. Nie dość, że scena jest duża, nagłośnienie bardzo dobre, to jeszcze sama przestrzeń może w każdej chwili ewoluować i dopasować się do tego, co do przekazania ma występujący w niej artysta. Poza tym wielki ekran naprawdę sprzyjał temu, by uzyskać synergię dźwięków z wizualizacjami, z czego występujący bardzo chętnie korzystali. I zabieg ten nie tyle ubogacał, ile zmieniał odbiór całości. Tych wszystkich dodatkowych efektów, wizualnych i świetlnych, nie traktowałbym więc jako środka do zapełnienia przestrzeni czy też jakąś fanaberię. To dodatkowy nośnik przekazu, który w odpowiednich rękach może stać się czymś, co znacznie wpłynie na odbiór widza.

Dominik Strycharski / Symfonia Fabryki Ursus

Wpłynąć na nią może też sama forma występu. Obecność Orkiestry Dętej Ursus, którą dyrygował Dominik Strycharski, odgrywając wraz z nią Symfonię Fabryki Ursus, wywołała we mnie poczucie nostalgii i tęsknoty. Za czym? Trudno powiedzieć, bo instytucja przyzakładowej, tym bardziej związanej z kopalnią orkiestry jest dla mnie, mieszkańca Trójmiasta, czymś totalnie abstrakcyjnym. Trudno jednak było nie patrzeć na ten występ właśnie przez pryzmat tego, że coś już się skończyło i nie wróci. W towarzystwie takich myśli i nastroju przyszło mi obcować z naprawdę piękną, do tego świetnie łączącą ze sobą dwa światy muzyką. Eksperymentalne, ale też bardzo filmowe granie Strycharskiego z tradycyjną, ale też pełną energii orkiestrą jest czymś, co zapamiętam na zawsze.

Resina

Równie mocno zapadł mi w pamięć koncert Resiny. Ci, którzy czytali moją relację z pierwszej edycji Sea You — Tricity Music Showcase kojarzą pewnie, że wtedy koncert artystki nie przypadł mi do gustu. Osobiście miałem wrażenie przerostu nad treścią. Artystkę wsparł wtedy Chór Kameralny 441 Hz, który zawładnął sceną. W moim odczuciu aż nadto. W Bydgoszczy Resina wystąpiła jedynie z perkusistą Mateuszem Rychlickim. Choć określenie „jedynie” w przypadku tak utalentowanego i elastycznego pod względem stylistyk muzyka to mocne niedopowiedzenie. W każdym razie ta dwójka, wraz z towarzyszącą im wizualizacją, przekazała wszystko to, co wcześniej mi w muzyce Resiny umykało. To, ile pod całą tą otoczką podniosłości i filmowości znajduje się zwykłych, ludzkich emocji. Tym razem udało się je uchwycić aż nadto, choć przez (dzięki?) formę i obecność jedynie dwóch muzyków na scenie, ww. podniosłości aż tak wiele w sumie nie było. Pojawiło się za to sporo elementów wyciszenia i kontemplacji nad pojedynczymi, dźwiękowymi frazami. Oszczędnie i w punkt.

Młyn

W Mózgu czekała nas totalna zmiana klimatu. I chyba osobiście nie udało mi się otrząsnąć jeszcze po poprzednich sztukach, bo miałem duży problem z tym, by dobrze wejść w koncert grupy Młyn. Widziałem ich przecież ledwo dwa miesiące wcześniej na Soundrive Festivalu w Gdańsku, gdzie byli jedną z najlepszych, a do tego najciekawszych kapel tej edycji. W Bydgoszczy nie złapałem już z nimi takiego samego vibe’u. Być może to właśnie efekt dwóch poprzednich, mocno wyciszających i kontemplacyjnych występów, bowiem energia Młynu i to, w jaki sposób zespół generował hałas, operując jednocześnie improwizacyjnymi tematami, nieco wybił mnie z tego błogiego i w sumie pożądanego stanu, w którym się znajdowałem. Szkoda, ale czasami bywa i tak.

Dynasonic

Do krainy fantazji powróciłem za sprawą Dynasonic. Był to już prawdopodobnie piąty koncert tej grupy, którego udało mi się być świadkiem. I jeden z lepszych. Grupa gra tak specyficzną, nastawianą na słuchacza, ale i też na siebie nawzajem muzykę, że dużo, tak mi się przynajmniej wydaje, zależy od miejsca, energii otaczającej grupę i chemii pomiędzy poszczególnymi jej członkami. Tym razem pod wszystkimi ww. względami było znakomicie. Bas bujał i koił uczucia; elektronika budowała ambientowe, bogate w dźwięki przestrzenie; perkusja dyrygowała w sposób subtelny, niemalże niewidoczny, a przy tym zdecydowany. Łatwo było wpaść w trans, czemu zresztą się nie opierałem. Miałem wrażenie, jak gdyby muzyka otaczała mnie zewsząd, a ja byłem gdzieś w środku wszystkich tych dźwięków. Wspaniałe uczucie.

Październikowy wyjazd do Bydgoszczy na Fonomo Festival staje się dla mnie powoli czymś naturalnym. Chcę tam wracać, by odkrywać, co tym razem przygotowali dla mnie organizatorzy i artyści. Program, nie tylko muzyczny, choć ten akurat interesuje mnie najbardziej, jest naprawdę bardzo przemyślany. Synergia pomiędzy dźwiękiem a obrazem, ale też innymi aspektami sztuki (wystawy, prelekcje itp.) nie jest zwykłym sloganem czy też teorią. To założenie, które sprawdza się i jest stosowane w praktyce. Dzięki temu Fonomo to jedno z oryginalniejszych i naprawdę wartych odwiedzenia wydarzeń tego typu. I mam wrażenie, że nie tylko w kontekście sceny lokalnej, polskiej.