100 albumów, których musisz posłuchać przed śmiercią #71 / Santana – Supernatural (1999)

Powrót do formy po latach, czy próba schlebienia szerokim gustom? Dziś słuchamy Santany i wydanej w 1999 roku płyty Supernatural.

Czy znałem wcześniej?

Santanę poznałem właśnie dzięki singlom z tej płyty. Jako dzieciak od razu spodobał mi się „ten pan z wąsem, który lubi sobie grać solówki na gitarze”. Brzmienie jego instrumentu było tak charakterystyczne, że nawet tak niedoświadczony słuchacz, jak ówczesny ja, od razu wiedział, że ma do czynienia z profesorem.

Dopiero po latach dowiedziałem się o tej pierwszej, ambitniejszej odsłonie kariery Santany. Choć i do Supernatural przy przeczesywaniu jego dyskografii w pewnym momencie natrafiłem.

Ogólne spostrzeżenia

Supernatural powstał jako wynik burzy mózgów wytwórni. Tematem z pewnością było to, jak sprzedać Santanę młodemu odbiorcy i jak zarobić na tym kupę hajsu. Uważam, że się udało. I nikomu nie stała się krzywda.

Pewnie, że to nie jest ten Santana, którego widziała publiczność na legendarnym Woodstocku. Tylko co z tego? Od tamtego koncertu minęło 30 lat. W tym czasie pojawiła się masa nowych nurtów i gatunków muzycznych, branża zmieniła się nie do poznania, a dzieciaki nowe dźwięki chłonęły, oglądając teledyski na MTV. Choć, będąc szczerym, na zachodzie i ten sposób odbioru muzyki był już wtedy przestarzały.

W każdym razie Santanie włos z głowy nie spadł. Nie wyrzekł się brzmienia własnej gitary. Ba, przeszedł na stronę popu, ale zrobił to w naprawdę niezłym, tak uważam, stylu. Zagrał nowocześnie, znając (i odnajdując) swoje miejsce w każdej z zaprezentowanych kompozycji, w których pojawili się tacy artyści, jak: Lauryn Hill i Cee-Lo Green, Dave Mathews, Everlast (!), Eric Clapton, Maná oraz kilku innych.

Wracamy do tego, że Supernatural to efekt z góry zaplanowanego brzmienia, motywowanego chęcią wbicia się na listy przebojów. Tylko co to za problem, jeśli wychodzi płyta, której nie słucha się ze wstydem, a z przyjemnością? I tak właśnie jest w tym przypadku.

Czy będę wracać?

Do Santany jak najbardziej. Możliwe, że i do tego albumu.

Alternatywa

Jeśli chodzi o Santanę, to jak najbardziej warto sięgnąć po jego pierwsze, mocno psychodeliczne płyty. Trzeba mieć przy tym na uwadze to, że materiał, jaki się na nich znajduje, to psychodela w wersji mocno autorskiej, ociekającej latynoskimi rytmami, czerpiącej zarówno z bluesa, jak i jazz rocka. Można wybrać którąkolwiek pozycję z pierwszych czterech wydawnictw, ale najwyżej oceniane przez fanów i krytyków  jest „Abraxas” z 1970 roku.

W kategorii „muzyki latynoskiej” poleciłbym… The Mars Volta. Tu sięgnąć możecie właściwie po cokolwiek, łącznie z ostatnią, kontrowersyjną dla ultrasów płytą.