Relacja z Fonomo Music & Film Festival 2021

Zobacz muzykę, posłuchaj filmu. To hasło, które przyświeca odbywającemu się w Bydgoszczy festiwalowi Fonomo, który już od 10 lat (tegoroczna edycja to okrągły jubileusz) skupia fanów artystów działających w obu wymienionych dziedzinach. Lub też na ich styku.

To na nich, odbiorców filmu i muzyki, czekała masa wydarzeń, odbywających się między 15, a 21 października. Oprócz pokazów filmowych i koncertów organizatorzy przygotowali też wystawę, warsztaty, targi małych wydawców oraz panele dyskusyjne. I to od tego ostatniego punktu rozpoczęła się moja przygoda z tegoroczną edycją Fonomo.

Gdy dotarłem do Miejskiego Centrum Kultury w Bydgoszczy w czwartkowy wieczór (21.10), tematem przewodnim dyskusji była „Pandemia jako katalizator zmian w branży koncertowej”. Poprowadził ją dziennikarz „Gazety Wyborczej” i redaktor naczelny „GaMy – Gazety MagnetofonowejJarek Szubrycht, a wśród gości znaleźli się: Rafał Chwała i Agnieszka Wojciechowska (dyrektorzy Festiwalu Wschód Kultury – Inne Brzmienia w Lublinie), Marcin Szulc i Tomek Hoax (m.in. współzałożyciele wytwórni Coastline Northern Cuts), Kostas Georgakopulos (m.in. dyrektor festiwalu Avant Art Festival) oraz Artur Maćkowiak (muzyk i  współorganizator Fonomo Music & Film Festival).

Panel dyskusyjny „Pandemia jako katalizator zmian w branży koncertowej”

Słuchając tej ciekawej dyskusji, nie mogłem odpędzić od siebie myśli, że ten trudny, pandemiczny okres tak naprawdę jedynie uwidocznił, a nie stworzył problemy, które scena niezależna miała już wcześniej, a które dopiero ostatnio znalazły się na pierwszym planie. Nastawienie rodzimej władzy do kultury i inicjatyw oddolnych; problemy frekwencyjne oraz odpływ specjalistów z dziedziny techniki i organizacji imprez masowych do innych branż lub za granicę z jednej strony. Z drugiej burdel prawny, niejasna rola działających w branży pośredników czy szerzej mówiąc, postępujący podział na projekty komercyjne oraz inicjatywy, które bazując na dofinansowaniach, starają się kształtować świadomość zaangażowanej publiki. Wątków było mnóstwo, czasu nie starczyło na pogłębienie wszystkich z nich, ale wnioski na przyszłość są optymistyczne. Kto chce (współ)tworzyć kulturę niezależną, ten znajdzie na to sposób w każdej z możliwych sytuacji. Ja jedynie dodam, że miło byłoby, gdyby droga do tego była jednak nieco łatwiejsza.

Głównymi punktami programu przez dwa kolejne dni Fonomo Music & Film Festival, czyli piątek oraz sobota (21-22.10), były koncerty. Te podzieliłbym na trzy kategorie. W pierwszej z nich mieliśmy do czynienia z artystami, dla których scena jest żywiołem, a ich grę cechowała czysta, nieokiełznana energia. Do grupy drugiej zaliczyłbym wyznawców głębokiego basu i wyraźnego beatu. W ich przypadku muzyka niemalże dosłownie wywracała bebechy na drugą stronę. W trzeciej przegródce znalazł się z kolei jeden projekt, który opanował sztukę narracji do perfekcji, a samo brzmienie było jedynie narzędziem do osiągnięcia pożądanego przez artystę celu. A tym było poruszenie odbiorcy.

Do projektów przepełnionych energią zaliczyłbym grających w piątek w Miejskim Centrum Kultury Norwegów z Aiming for Enrike oraz Elephant9, a także występującego tego samego dnia w klubie Mózg Julka Ploskiego oraz Aïshę Devi. Ta ostatnia uświetniła swoim setem sobotni wieczór.

Aiming for Enrike

Aiming for Enrike rozkręcali się długo, bawiąc publikę taneczną elektroniką dopełniającą gitarowe efekty oraz zmieniającą nieustannie rytm, znajdującą się na pierwszym planie perkusją. Duet autentycznie cieszył się grą na scenie i trudno było nie poddać się bijącemu od nich optymizmowi. Brzmiało to świeżo, intrygująco, a nad samymi dźwiękami unosiła się aura tajemniczości – „jak oni to zagrali?”, „skąd pochodzi ten dźwięk?”, „co pokażą teraz?”. Te pytania co rusz pojawiały się w mojej głowie, ale przyznam, że Norwegom zabrakło w tym wszystkim jednego – umiaru. Ich czary, choć bardzo mocne, w pewnym momencie przestały działać. Zaciekawienie ustąpiło miejsca lekkiemu znużeniu, a sama grupa przegapiła moment, w którym ich występ był najbardziej angażujący. To wtedy, w myśl – co za dużo, to niezdrowo – należało go zakończyć.

Elephant9

Rozkręcać nie musieli się za to Elephant9. Oldschoolowe podejście do grania i wcielanie w życie zasady „graj tak, jak gdyby nie miało być jutra” było aż nadto widoczne. Trudno było objąć aparatem słuchowym i wzrokowym to, co działo się na scenie, ale sam występ był wyśmienity. Nie zauważyłem żadnych zwolnień, tempo pozostawało cały czas na bardzo wysokim poziomie, a pulsujący jazz w wykonaniu Norwegów po prostu porywał. Do tańca, uważnego odsłuchu lub byciu obecnym tam, w tej właśnie chwili. Wedle uznania.

Julek Ploski

Zupełnie inna, bo młodzieńcza, nieco niepoukładana, za to szczera energia biła od Julka Ploskiego. Nie jest to muzyka, z którą jest mi po drodze na co dzień, ale w małym, zadymionym pomieszczeniu, z ciekawymi wizualizacjami w tle sprawdził się nieźle.

Aïsha Devi

Jeszcze lepiej przestrzeń wykorzystała grająca w piątek w Mózgu Aïsha Devi. Zakochałem się w jej autorskim podejściu do klubowego post-industrialu. Muzyce drapiącej uszy i wwiercającej się w głowę, a jednocześnie bardzo orzeźwiającej i diabelsko tanecznej. Trudno było ustać w miejscu w trakcie jej setu i cała sala zamieniła się w pewnym momencie w tłum introwertycznych, skupionych na własnych odczuciach i fantazjach odbiorców.

Deadbeat

Nieco odmienne, dubowe podejście, miały grupy takie jak Deadbeat, Driftmachine oraz Kode 9. Mieszkający i tworzący w Berlinie, a pochodzący z Kanady Scott Monteith, twórca pierwszego z wymienionych, postawił na pełne skupienie. To ono przydało się najbardziej świadkom jego setu. Był to występ mocno wycofany, składający się głównie z ambientowych plam podbitych mocno wibrującym beatem. Na zakończenie pierwszego dnia pełnego wrażeń – jak znalazł.

Kode 9

Zamykający festiwal Kode 9 poszedł podobną drogą, choć w jego muzyce działo się nieco więcej, a sama dźwiękowa przestrzeń jakby się skurczyła, pozostawiając miejsce już tylko na podskórny, basowy puls. Największe jednak wrażenie zrobił na mnie Driftmachine. Niemcy zdawali się rozumieć i korzystać w pełni z idei festiwalu, bowiem ich porywającą wersję dub ambientu zmieszanego z techno okraszały naprawdę ciekawe, zazębiające się z muzyką wizualizacje. Ich autorem był występujący tego wieczora wraz z duetem Mika Shkurat – artysta video, specjalizujący się na co dzień w badaniach klasycznej techniki sprzężenia zwrotnego wideo z dźwiękiem.

Driftmachine

Najwięcej emocji przyniósł jednak występ Stefana Wesołowskiego. Trójmiejski twórca opanował do perfekcji sceniczną narrację, wcielając się sobotniego wieczoru w dyrygenta swojej małej orkiestry na cztery wiolonczele i laptopa. To połączenie starego, zabarwionego klasycyzmem brzmienia z nowoczesnymi, elektronicznymi dźwiękami sprawiło mi najwięcej radochy. Ba, wywołało też najwięcej emocji. Tych z gatunku trudnych do opisania. A to przecież one najbardziej przyciągają nas do odbioru muzyki na żywo, prawda?

Stefan Wesołowski

Moja pierwsza wizyta na Fonomo Music & Film Festival na pewno nie będzie ostatnią. Twórcy tej imprezy mają na nią pomysł, co widać było zarówno przeglądając tegoroczny program, jak i uczestnicząc w samych występach. Czuwała nad tym myśl przewodnia, zgodnie z którą podczas tych kilku wieczorów w Bydgoszczy można było zobaczyć muzykę taką, jakiej nie ogląda się na co dzień.