Na czele grupy stał nie człowiek, a nieprzewidywalny, jedyny w swoim rodzaju Król Jaszczur. Nie dziwota, że z kimś takim na czele, The Doors stało się legendą. Dziś słucham wydanego w 1967 roku debiutu tego zespołu.
Czy znałem wcześniej?
Tak i pokochałem od pierwszego dźwięku.
Tym uczuciem do grupy zaraził mnie, wspominany już wielokrotnie na łamach tej strony, chrzestny. A to odpalił którąś z płyt, inną z kolei pożyczył. Gdzieś do plecaka wrzucił książkową biografię czy zachęcił do obejrzenia filmu w reżyserii Olivera Stone’a.
Wykonał dobrą robotę i osiągnął swój cel. The Doors stało się moim ulubionym spośród tzw. klasycznych, rockowych bandów. I jest nim do dzisiaj.
Ogólne spostrzeżenia
Jako młodzian imponował mi image sceniczny Jima Morrisona. Jego nieprzewidywalność, drapieżność i totalny brak szacunku do obowiązujących w tamtych czasach zasad. Z wiekiem (tak, zdaję sobie sprawę z tego, jak to brzmi) zacząłem dostrzegać w nim kogoś więcej. Człowieka, który wiedział i widział za dużo. Udręczoną duszę w ciele dupka.
To niedookreślenie i dwoistość wypływa z muzyki The Doors. Obecne jest już zresztą tutaj, na debiucie. Z jednej strony to przecież wspaniała płyta „imprezowo-rozrywkowa”. Z drugiej im dalej w The Doors, tym bardziej zaczyna nas pochłaniać mistyka. A z niej wcale nie tak daleka droga do przebudzenia i poznania prawdy. Do rzeczywistości powracamy już zupełnie odmienieni.
Brzmi bardzo górnolotnie, ale sprowadzając siebie samego na Ziemię dodam, że kompozycyjnie, brzmieniowo i stylistycznie to płyta ocierająca się o lub też po prostu będąca arcydziełem. Wręcz idealny przykład przeniesienia starego (bluesowy rdzeń utworów) w (ówczesną) nowoczesność (psychodeliczna, wręcz kwaśna aura). Do tego dochodzi przebojowy sznyt i emocjonalny, a do tego przecież bardzo poważny charakter tego materiału.
Piękny mit stworzyło o sobie The Doors, a tu odnajdujemy jego początek.
Czy będę wracać?
Wracam i z każdym powrotem odkrywam coś nowego. Ostatnio najbardziej lubię buszować w koncertówkach, bo na nich zespół wypada zupełnie inaczej, a przy tym co najmniej tak samo ciekawie, jak na albumach studyjnych.
Alternatywa
Inna płyta The Doors. To, którą wybierzecie, zależy od ogólnych, osobistych preferencji, a także nastroju danej chwili. U mnie na pierwszym miejscu ląduje zazwyczaj mniej przebojowy i energetyczny, zawierający nieco większą dawkę życiowej prozy w swym muzycznym jądrze L.A. Woman. Zaraz za nim stawiam na równi opisywany dziś debiut oraz mieniący się wszystkimi odcieniami twardej psychodelii Strange Days.
Z płyt na żywo polecam przekrojowy, bo zawierający nagrania z różnych okresów oraz miejsc album pt. Bright Midnight: Live in America. To tak na początek oczywiście.