100 albumów, których musisz posłuchać przed śmiercią #57 / Muse – Black Holes and Revelations (2006)

Teoretycznie mogłem załapać się na tę płytę jako tę, która ukształtowała moje muzyczne gusta. W praktyce odwlekałem jej odsłuch aż do dzisiaj. Czy słusznie? Mowa o Muse i wydanym w 2006 roku Black Holes and Revelations.

Czy znałem wcześniej?

Tak jak napisałem we wstępniaku – Muse nigdy nie znajdował się na moim radarze. W okresie, gdy wychodziły pierwsze płyty tego składu, ja zgłębiałem zupełnie odmienne stylistycznie rejony. Nie zachęcała mnie też buta lidera, tj. Matta Bellamy’ego, którego odbierałem jako zbyt pewnego siebie, przejawiającego ogromne ambicje, a przy tym niemającego zbyt wiele do powiedzenia muzyka. Sam zespół odczytywałem przez to jako część nowej fali grup, których głównym celem jest zapełnianie stadionów, a nie granie ciekawej i angażującej muzyki.

Nie pomagały też fragmenty twórczości, które gdzieś tam kiedyś udało mi się usłyszeć i które totalnie nie trafiały w moje gusta. Maksymalny rozmach przy minimalnej zawartości treści. Tak to zawsze widziałem.

Po przesłuchaniu Black Holes and Revelations tylko się w tym zdaniu utwierdziłem.

Ogólne spostrzeżenia

tl;dr: łatwo nie było, a Muse to jeden z najbardziej przereklamowanych zespołów XXI wieku.

Powyższe stwierdzenie to sama esencja mojego zdania o tym albumie. Oprócz tego są detale, które z jednej strony nieco łagodzą powyższą tezę, a z drugiej… dorzucają jeszcze więcej oliwy do ognia krytyki.

Przede wszystkim muzycznie jest to sklejka trzech grup: U2, Queen i Rush. Z pierwszej Bellamy i spółka wzięli sobie źle rozumianą stadionowość – granie na tanich patentach, oklepanych melodiach i tworzenie brzmienia tak, by w centralnym punkcie usadowić lidera oraz jego wokal. Czyli późne, a nie wczesne U2. W drugim ze wspomnianych składów Muse najbardziej pociągała narracja. Rozbuchana, skrojona pod lidera i jego umiejętności wokalne, a do tego porywająca tłumy. Rush z kolei służy jako punkt wyjścia do tematyki tekstów i progresywnego myślenia o muzyce: w tym przypadku liryki dotyczą teorii spiskowych i podane są w sosie z kosmicznych dźwięków i dość rozbudowanych aranży.

O ile wyżej wspomniane składy mogą (choć nie muszą) się podobać, to wszystkie trzy faktycznie zmieniły swego czasu obraz muzyki popularnej. Muzycy Muse też bardzo chcieliby to zrobić, stąd te, dość konkretne, inspiracje, ale niestety nie widza albo też nie potrafią samemu wykorzystać atutów, które stanowiły o wyjątkowości U2, Queen czy Rush. Wokal Bellamy’ego jest po prostu słaby, progresywność opiera się na wrzucaniu nowocześnie brzmiącej elektroniki w sos z dość standardowo brzmiących, rockowych patentów, a narracja… Z tą jest chyba najgorzej. Ilość patosu serwowanego jak najbardziej w poważny i zamierzony sposób, jest dla mnie nie do przyswojenia.

Co ważne, pomimo sporej krytyki wypisanej powyżej – Black Holes and Revelations nie jest płytą dramatycznie słabą. Jest po prostu wydawnictwem nijakim, nudnym i pozbawionym ikry. Słucha się tego albumu bez zgrzytania zębami, ale w kilku momentach spogląda się na zegarek. Dla mnie, osoby słuchającej mnóstwo różnorodnej, a przy tym ciekawej muzyki, jest to rzecz nie do wybaczenia.

Czy będę wracać?

Nie ma szans.

Alternatywa

Odpalcie sobie kilka lat starsze Placebo. Tak się grało dobrego rocka na przełomie wieków. Polecam przede wszystkim Without You I’m Nothing, ale spośród pierwszych 5 albumów każdy z nich trzyma wysoki poziom i może trafić w Wasze gusta z różnych powodów.