Wracając SKMką z pierwszego dnia Sea You Music Showcase byłem (mimowolnym) świadkiem dyskusji dwóch, siedzących nieopodal współtowarzyszy podróży, którzy, tak przynajmniej wnioskuję z treści samej rozmowy, również uczestniczyli tego dnia w imprezie. Co więcej, mignęli mi gdzieś w strefie dla mediów, więc z dużą pewnością mogę stwierdzić, że piszą lub zajmują się promocją muzyki. Ich wnioski były jednak dalekie od tych, które towarzyszyły mi samemu w trakcie i po zakończeniu festiwalu. Mam wrażenie, że w ogóle nie zrozumieli, czym jest showcase i o co w tym wszystkim tak naprawdę chodziło.
Z ich strony pojawiły się zastrzeżenia co do frekwencji, muzycznej jakości, tego, że na scenie zaprezentowały się zespoły mało znane i że zdecydowana większość publiki stanowiły osoby z akredytacjami. O ile pierwszego dnia faktycznie Gdański Teatr Szekspirowski nie był jeszcze zapełniony, co raczej nie mogło dziwić, bo był to czwartek, a o gustach się nie dyskutuje (czy aby na pewno?) i nie będę czepiać się subiektywnego odbioru poszczególnych występów, tak zarzuty dotyczące niewielkiej popularności, będących w większej części na początku swej drogi artystów oraz tego, że imprezą zainteresowani są ludzie z branży, totalnie mijają się z ideą tego, czym w ogóle jest showcase.

Sea You Music Showcase od początku stawia przecież na to, by umożliwić zarówno artystom, jak i osobom zajmującym się na co dzień w jakiś sposób muzyką (czy to zawodowo czy hobbystycznie) stworzenie sieci powiązań. Ten networking jest tu bardzo ważny i umożliwiają to zarówno odgórnie zorganizowane panele i warsztaty, jak i przestrzeń samego miejsca, sprzyjająca tym poważniejszym i luźniejszym rozmowom na tematy okołomuzyczne. I zawiązywanie nowych znajomości, co w połączeniu z możliwością wymiany doświadczeń stwarza szanse na to, by nieco inaczej podejść do własnych działań. Otworzyć głowę, spróbować czegoś nowego: czy to pod względem promocyjnym, czy też czysto muzycznym.
Przenikanie się idei, szczególnie tych dotyczących tworzenia muzyki, jest akurat silną stroną trójmiejskiej sceny. Dość powiedzieć, że w trakcie festiwalu znaleźli się tacy, którzy pojawili się na scenie po 3-4 razy (w ogóle i jednego dnia!) w zupełnie innych konfiguracjach personalnych, z innymi zespołami, wykonując odmienną muzykę. Z jednej strony świadczy to o różnorodności i otwartości trójmiejskich muzyków, a z drugiej braku niezdrowej konkurencji, która mogłaby zjadać lokalną scenę od środka. Na północy nie ma o tym mowy i zamiast rywalizować ze sobą, to wszyscy grają do tej samej bramki. Wiedzą o tym także (a może przede wszystkim) organizatorzy, którzy tworząc tę imprezę, oddają tak naprawdę pola osobom działającym w branży. Pokazują możliwe do objęcia drogi, przedstawiają możliwości, kreują platformę do tego, by działać.

I do tego ostatniego wszystko się tak naprawdę sprowadza. Cała reszta (promocja, kontakty, logistyka) są niezwykle istotne, ale bez oddolnych działań i trudnej, codziennej pracy rozwojowej znaczyć będą niewiele. Patrząc jednak na to, jak dobrze zaprezentowali się na scenie artyści, których udało mi się w tym roku zobaczyć na obu scenach GTSu jestem pewien, że ogromna praca została już wykonana. Teraz wystarczy tylko… pracować dalej. Ciężej. Mocniej. Na przerwę pozwolić sobie nie można, nie w tej profesji.
Odnosząc się jeszcze do początku mojej wypowiedzi, to cieszy mnie, że w kolejnych dniach (piątek i sobota) frekwencja była bardzo wysoka. I mówię tu o słuchaczach, którzy przyszli zapoznać się z samą muzyką: otwartych na nowe dźwięki ludzi, ciekawych lokalnej sceny i tego, co się na niej dzieje. W dzisiejszych czasach to bardzo ważne: możemy za pomocą kilku kliknięć i serwisów streamingowych przenieść się na chwilę w zupełnie inne geograficznie miejsce, ale to tylko moment. Po wyłączeniu komputera znajdować się będziemy (mentalnie, bo fizycznie przecież nigdzie się nie przenieśliśmy) ciągle w tej samej lokalizacji. To w tej miejscowości funkcjonujemy, to ją z jakiegoś powodu wybraliśmy do życia. Z nią jesteśmy związani i warto byłoby ją wspierać. A w przypadku kultury wsparcie jest kluczowe, bo lokalny muzyk, który na co dzień działa w tej samej rzeczywistości, bywa w tych samych miejscach, patrzy na ten sam krajobraz, potrzebuje o wiele bardziej naszego wsparcia niż wielki, a przy tym odległy muzyk zza Oceanu.

A to, że jakościowo artyści z Trójmiasta wcale mu nie ustępują? O tym już dobrze wiemy. A tegoroczna edycja Sea You Music Showcase tylko tę wysoką jakość trójmiejskiej sceny potwierdziła.
Potwierdzam to i ja. Zapraszam do przeczytania relacji z występów każdego festiwalowego dnia.
Dzień 1 (czwartek)
Jazxing
Kuratorzy sceny magazynowej otworzyli festiwal chyba najlepszym z koncertów tego dnia. W sumie spodziewałem się czegoś w rodzaju DJ setu, a na scenie zameldowała się dość pokaźna ekipa muzyków. Dominował funk podlany muzyką klubową z mocnym basowym podbiciem. Można, a nawet trudno byłoby do tego nie tańczyć, może nawet wyśpiewywać poszczególne melodie pod nosem. Udzieliło się i mnie. Bardzo energetyczny, różnorodny i kolorowy występ.
drewnofromlas
Bardzo lubię płyty tej grupy, ale tym razem coś mi nie zagrało. Z tym że to był pierwszy raz, gdy widziałem drewnofromlas na żywo, więc może zawiodły same (dość wysokie) oczekiwania. W każdym razie próby unowocześnienia brzmienia zabrzmiały dość sztampowo (perkusyjny pad był zdecydowanie nadużywany), do tego ze skoczną, dubową muzyka nie do końca współgrał mi zimny, beznamiętny wokal. Czułem, że dałoby się z tego wyciągnąć nieco więcej, bo potencjał w kompozycjach olbrzymi. Może była to kwestia nagłośnienia, może czegoś innego, a może po prostu marudzę.

Skrubol & Jupijej
Pamiętacie te wszystkie hip-hopowe składy z lat 90, nadające o laskach, imprezach i jaraniu? Tzn. kilka klasyków nadal jest kultywowanych, ale o całej reszcie mało kto pamięta. Skrubol i Jupijej chyba znają i lubią cały ten nurt, bo próbowali odtworzyć na scenie coś, mniej więcej, w tym samym stylu. Za kilka lat dowiemy się, czy obranie takiej drogi było dobrym wyborem i czy dołączą do klasyków. Osobiście mam wątpliwości, ale zdaję sobie sprawę z tego, że nie jestem targetem.
Drugi najlepszy występ tego dnia. Moim zdaniem wyjściowy poziom trudności ustawiony był na maksa w prawo (na zasadzie Easy – Hard), bo zagrać tak spokojną, introwertyczną niemalże muzykę na festiwalu, gdzie dzieje się tak dużo w tak małym czasie i zyskać uwagę słuchaczy, to nie lada wyzwanie. Romanowi Wróblewskiemu i wspomagającym go muzykom (Luati Gonzales na perkusji, Weronika Kulpa na wiolonczeli) się to udało. Piękne kompozycje zagrane przez utalentowanych i panujących nad swoimi instrumentami muzyków to coś, co obroni się zawsze i wszędzie. Niemalże intymna atmosfera udzieliła się wszystkim zgromadzonym pod sceną, którzy oprócz wirtuozerii dostali po prostu garść bardzo ładnych, poruszających piosenek.

Barto Katt
Dość powiedzieć, że performens na krześle (w sensie, że Barto Katt po prostu w pewnym momencie na nim usiadł i nawijał z tej pozycji), był najciekawszym podczas całego występu. Nie udało się wykrzesać większej energii z publiki, więc zabrakło jej też na scenie. Przepływ ograniczony, przez co w występ wkradła się monotonia i wtórność.
Izes
Hate it or love it. Izes zaprezentowała się na scenie jak prawdziwa gwiazda, ale robiąc szybką ankietę wśród znajomych, odkryłem, że nie każdemu ten performance przypadł do gustu. Pierwsza, niemalże w całości poddana klubowym dźwiękom odsłona jej występu miała pewne mankamenty (brakowało przede wszystkim większej zadziorności), ale końcowy set z Irkiem Wojtczakiem wygrywającym swoje partie bez przerwy przez niespełna 10 minut, to było prawdziwe złoto. Opad szczeny i chodzące bioderka. Występ, który pewnie podzielił publikę, ale ja sytuuję się po stronie tych zadowolonych. To było coś oryginalnego i odświeżającego.

asthma
Drugi koncert tego wykonawcy, którego byłem świadkiem i… nadal mam te same uwagi. asthma nie odrobił (a przynajmniej nie w całości) lekcji i nadal stoi w rozkroku pomiędzy swoją miłością do RATM a chęcią przypodobania się masowemu odbiorcy rapu. Papiery na nawijkę (i w ogóle, granie, bo brzmiało to naprawdę soczyście) ma; potencjał też przejawia ogromny (zróżnicowanie wokalne to ogromny plus); jego interakcja z publiką jest bezpośrednia i szczera (tu była energia i to spora). Braknie jednak kropki nad „i”, przez co artysta zostawia mnie (znów!) z mieszanym uczuciem. Momentami było wspaniale, chwilami było nieco gorzej. A czuję, że może być wyśmienicie.
Yans
Niewiele zobaczyłem, ale potańcówka z solówkami a’la Gilmour z okresu Division Bell i saksofonowymi motywami inspirowanymi Epic Sax Guyem to było coś… nieoczekiwanego. Taka to właśnie różnorodna, trójmiejska scena muzyczna. Ja wyszedłem dość skonfundowany, pod sceną działy się cuda. I to jest jak najbardziej w porządku.
Dzień 2 (piątek)
Backhand Slap
Może nie był to cios z półobrotu a’la Chuck Norris, ale i tak byliśmy świadkami niezłego nokautu. Bezczelnie bezpośredni hardcore punk rodem z Tczewa trafił dokładnie w punkt. Szybkie granie przełamywanie ważącymi tonę dźwiękowymi spowolnieniami stanowiło świetne otwarcie drugiego dnia festiwalu. Subtelności odłożone na bok, sam konkret i przekaz. Bardzo dobry występ.

HÉR
Nigdy nie słyszałem o tym projekcie, choć znam tworzących go muzyków z innych konfiguracji, a tymczasem grupa ta zagrała, póki co, najlepszy koncert tegorocznej edycji. Z początku wydawało się, że nawiązują głównie do Wardruny i skandynawskiego, mitologicznego folku, ale zaraz dodali do tego motywy rodem ze spaghetti westernu i podlali to dodatkowo emocjonalnością w stylu Resiny. Wolno rozwijające się, ale pełne dramaturgii kompozycje były w pełni przemyślane i dopracowane. Dzięki temu Her to zespół, który już na początku swej muzycznej drogi śmiało może stawiać w szranki z najlepszymi w gatunku. Mają wszystko: brzmienie, pomysł na siebie i dobre utwory. W połączeniu z umiejętnością stworzenia prawdziwego spektaklu czyni to z nich twór kompletny. Nie przesadzam!

Kinga i Karolina Pruś
To w Trójmieście można grać soul i r&b? Do tego z fajnymi tekstami, dobrym flow i funkową, taneczną sekcją? W sumie nie powinienem się dziwić, ale jednak jest to dla mnie pewna nowość. Występ Kingi i Karoliny wraz z zespołem to naprawdę duże, pozytywne zaskoczenie. Profesjonalny sound w połączeniu z chwytliwymi kompozycjami i szczerością dziewczyn spowodował, że nawet taki melancholik jak ja, uśmiechnął się pod (zgolonym) wąsem. Dobry humor towarzyszył mi dzięki temu występowi już do końca dnia!
L.U.C & REBELBABEL Ensemble
Pierwszy “ale” tego dnia, bo z jednej strony L.U.C to zwierzę sceniczne, które zjadło już po kilkunastu sekundach wszystkich innych raperów, którzy do tej pory pojawili się na dużej scenie. Do tego naprawdę utalentowani muzycy towarzyszący, którzy jako orkiestra Rebel Babel stworzyli zróżnicowany, a przy tym napędzany dobrą energią podkład dla hip-hopowej nawijki lidera. Niestety w kilku momentach, takie przynajmniej odnoszę wrażenie, wkradła się w poczynania muzyków nuta biesiadna. Może taki jest koncept tego projektu, a jego założeniem jest łączyć pokolenia, ale nie grało mi to z dość nowoczesną formą nawijki Luca. Podobało mi się, ale nie porwało. Choć doświadczenie sceniczne zaprezentowane przez artystów było na naprawdę wysokim poziomie.

Martin Lange
Na pewno Martin i towarzyszący mu muzycy odrobili pracę domową z ostatnich kilkudziesięciu lat muzyki rozrywkowej. Temu nie da się zaprzeczyć. Zatracili przy tym jednak coś, co mogłoby ich wyróżniać spośród wszystkich tych inspiracji, które towarzyszą im przy komponowaniu i odgrywaniu własnych utworów. Słyszałem w tym Bon Joviego, Arctic Monkeys, a nawet Eda Sheerana, ale nie słyszałem Martina Lange. Przepadł. A przecież popowa nuta też może mieć autorskie znamiona.
Scrüda
Na ostatnim Soundrive był Conan Zdobywca Piwnic. Tym razem na scenie zameldował się Conan Niszczyciel Magazynów. Ogromny rozwój grupy, która może nigdy nie stanie się moim muzycznym faworytem (bo po prostu takiej muzyki nie słucham), ale naprawdę trzeba być złośliwym, żeby nie przyznać, że brzmiało to dobrze. Miejscami nawet bardzo dobrze. W porównaniu z ubiegłorocznym występem, którego byłem świadkiem, tym razem dokładnie było słychać co i jak chcą zagrać. A że przy okazji energii do tego mieli mnóstwo, to dostaliśmy naprawdę ciekawy, dynamiczny koncert bywalców piwnic, którzy diabła się nie boją.

Jeden z najlepszych występów zespołu, który stanowi dla mnie definicję morskiego, przestrzennego grania. Gościnnie występujący na perkusji Michał Gos spowodował, że grupa musiała rozłożyć nieco inaczej swoje akcenty. Zamiast dalekiej podróży w świat psychodelii mieliśmy do czynienia z transowym, a przy tym bardzo tanecznym obliczem zespołu. Do tego w ich repertuarze pojawia się coraz więcej elektroniki (brawo Maciej Szkudlarek), która zamiast do wędrówek po obrzeżach umysłu, skłania słuchacza do beztroskich pląsów. Pomagał w tym dobitnie soczyście brzmiący bas i kosmicznie nastrojona gitara. Słowem: Trójmiasto w wersji słonecznej, gdzieś tak początku jesieni. Rzecz rzadka, wręcz osobliwa, za to bardzo pożądana.
Me And That Man
Zobaczyć Johna Portera na scenie to jest jednak coś wyjątkowego. Zaskakiwać może to, w jakiej formie jest ten 72-letni muzyk, który w dodatku stale ma coś do powiedzenia. Pięknie brzmiały jego wokalizy na tle inspirowanych country i rock ‚n’ rollem kompozycji. Robił klimat, jak to mówią, ale pomagała mu w tym wybitnie reszta zespołu. Pięknie zespolona ze sobą i nadająca całości dziarskości sekcja w połączeniu z organicznie brzmiącymi (choć nie stroniącymi od rzężeń) partiami gitary powodowały, że trudno było nie poddać się tej (czarnej magii). A nośne refreny, nagabywanie publiczności do interakcji przez lidera i bardzo dobrze ułożony set tylko to ułatwiały.
Dzień 3 (sobota)
Awansowali ze sceny w podziemiach na scenę główną. Zasłużenie. Sea Saw to zespół, który stale się rozwija i wymyka się przez to jakimkolwiek definicjom. To rzecz, która może oddalać ich od przeciętnego, szukającego prostych gatunkowych łatek słuchacza, a jednocześnie element, który wyróżnia ich spośród wielu grup parających się muzyką gitarową. Psychodela, shoegaze, indie rock, a może noise? Na tym koncercie było to wszystko i wiele więcej. Uwielbiam te ich stylistyczne wycieczki i patrząc na publikę, nie jestem w tym odosobniony. Świetny koncert i zasłużony awans.

Dopchać się pod scenę magazynową na występ Nene Heroine było prawie tak trudno, jak zdobyć Mount Everest. Nie żartuję. Grupa zyskuje na popularności i spokojnie powinna pojawić się w tzw. prime time na głównej scenie. No nic, przyszło nam smakować ich dźwięków w temperaturze tropikalnej, walcząc o każdy oddech. Pomimo tych dość ekstremalnych warunków było warto. W porównaniu do poprzednich koncertów, których byłem świadkiem, tym razem zespół postawił na zdecydowanie mocniejsze, rockowe brzmienie. To już nie jazz, nawet nie fusion, a rock napędzany brzmieniem saksofonu. Muzyka grupy zyskała dzięki temu na dynamice i sile. Podoba mi się ta zmiana, a samo Nene Heroine to w tym momencie zespół świadomy swoich walorów. Takich zawsze dobrze się słucha.
The Fruitcakes
Nie lubię Beatlesów. Nie tyle, że hejtuję czy bojkotuję, ale muzyka grupy z Liverpoolu po prostu mnie nuży. Nie znajduję w niej prawie nic dla siebie, choć doceniam oczywiście wpływ na branżę. Z kolei The Fruitcakes są w nich zakochani i to słychać, widać, czuć. Sympatyczna sprawa, ale do mnie, z powodów opisanych powyżej, po prostu to nie trafia. Publika bawiła się dobrze, więc mniemam, że jestem w mniejszości. Na pewno wszystko zostało odegrane w sposób wysmakowany, ciekawy aranżacyjnie i co do tego nie ma wątpliwości nawet taki dyletant w temacie słonecznego popu lat 60. jak ja.
Immortal Onion x Michał Jan
Michał Jan to magik saksofonu, który w ulicznej orkiestrze o nazwie Immortal Onion pokazał wczoraj pełnię swoich (naprawdę wysokich) umiejętności. Piękne jest to połączenie, bo chłopacy z Immortal to energia chłopięca, nieokiełznana. Z kolei Michał to stary wyga (w sensie muzycznym oczywiście), który poprowadził ten skład w interesujące rejony. Było więc i młodzieżowo i z klasą. Rzecz, wydawałoby się, nie do połączenia. A jednak. Nowy polski jazz to nie mrzonka, jego przedstawiciele to wspaniali muzycy, a Immortal Onion wraz z Michałem to jego czołowi przedstawiciele. Oprócz tego, że powinni być traktowani jak dobro narodowe, to po prostu swietnie prezentują się na scenie. Tak też było i wczoraj.

Rozrósł się skład Bytów. To już nie elektroniczno-soulowe trio, a pełnoprawny zespół. Dodatkowe osoby w składzie zapewniły szerszą paletę doznań. Rodowód ten sam, wspomniany powyżej, ale w ich muzyce zadomowiła się też popowa lekkość i romantyczna taneczność. Ich mocną stroną są też melodie, a tych zaprezentowali tego wieczoru całkiem sporo. Bardzo przyjemny i lekki pod względem muzycznego kalibru występ ze wspaniałym wokalem Kasi Siepki.

Szczyl | 8171
To, że Szczyl potrafi, wiemy wszyscy. To, że potrafi też z zespołem live i że zyskują na tym jego kompozycje, wiedzą dobrze bywalcy jego koncertów, którzy mieli do czynienia z tą formą prezentacji jego muzyki. Widziałem go w tej odsłonie i ja, kilka(naście) miesięcy temu na sekretnym event’cie w gdyńskiej Desdemonie. Czy znając jego repertuar i wiedząc, że tak dobrze brzmi na żywo z grupą towarzyszących mu na scenie muzyków, można było zostać zaskoczonym? Oczywiście. Szczyl rozwija swój styl, nie stoi w miejscu i cały czas poszukuje nowych brzmień. Fani undergroundu (w tym i ja, niżej podpisany) z pewnością stwierdzą, że przypomina w tym innych przedstawicieli tej sceny. I będą mieć rację.

Jego utwory z najnowszego, nagranego wraz z Magierą wydawnictwa aż prosiły się o tak rozbudowane, bogate dźwiękowo aranżacje. Wydobyły z nich istotę, czyli przebojowość i niejednoznaczność. Szczyl to introwertyk z własnym, ciekawym spojrzeniem na otaczającą go rzeczywistość. Chłopak, który nie stoi ponad słuchaczami, wyśpiewując oderwane od rzeczywistości komunały. Może dzięki temu brzmi tak szczerze na tle perkusyjnej kanonady, gitarowych solówek, hip hopowych sampli, ciepłych klawiszy i saksofonowych uniesień. Muzycznie w trakcie jego koncertu działo się naprawdę dużo, a same aranżacje były tak ciekawe i bogate brzmieniowo, że chciałoby się usłyszeć kiedyś te wersje na płycie. Nie przyćmiły one jednak w żaden sposób głównego bohatera tego show, choć w dwóch pierwszych utworach próbowały — głos Szczyla nieco niknął na tle kolegów z zespołu. Na szczęście szybko to poprawiono i mogliśmy usłyszeć, co do powiedzenia ma ten nieco wycofany, celnie komentujący rzeczywistość chłopak z sąsiedztwa o przebojowej, charyzmatycznej osobowości.
Szczyl idzie własną drogą i jeśli można mi ją oceniać, to ten świetny, porywający wręcz występ, był potwierdzeniem tego, że jego artystyczne wybory są jak najbardziej słuszne.
Ampacity
Mam mieszane uczucia co do reaktywacji tej grupy. Uważam, że Ampacity to zespół ważny, o ile nie najważniejszy w kontekście polskiego, transowo-psychodelicznego nurtu muzyki gitarowej. To on swoją pierwszą płytą otworzył pudełko, z którego wypadło mnóstwo podobnych brzmieniowo grup. Jedne były lepsze, inne nieco gorsze. Oni byli jednymi z pierwszych. Mamy jednak 2023 rok, świat się zmienił, a niżej podpisany powoli zaczyna preferować bezpośrednie, a mniej marzycielskie granie. I przez pryzmat zmian w samym sobie odebrałem ten koncert: słuchało mi się go bardzo przyjemnie i czułem się, jakbym spotkał dawno niewidzianego znajomego. Trochę podyskutowaliśmy, było sympatycznie, ale po kilku chwilach w głowie pojawiła się myśl, że to, co było, już nie wróci. Nie znamy się już tak dobrze, jak kiedyś, a nasza obecna relacja zbudowana jest na wspomnieniach z przeszłości. Nie mówię, że nic z tego nie będzie (wspaniałe partie klawiszowe), ale możliwe jest, że teraz obracamy się już w nieco innym towarzystwie. Niemniej miło było się zobaczyć i na pewno spotkania tego nie będę zaliczać do nieudanych.
FellowB
Taneczne zakończenie festiwalu. Szkoda, że sił już nieco brakło, bo grupa grała tak, że śmiało można było pozbyć się (w sposób aktywny) przy ich dźwiękach wszelkich trosk. Zeszłoroczna płyta Pulsar to rzecz niepozorna, ale uwierzcie mi, że po kilku odsłuchach nie będziecie się mogli odpędzić od melodii i zaczniecie wyszukiwać w tym materiale co smakowitsze nawiązania do nowej fali. Tak też zabrzmiało to na żywo: trochę funku, sporo gitarowego luzu, wszechobecnych elektronicznych smaczków i całe mnóstwo ciepłych dźwięków. Przebojowe lata 80. przeniesione w sposób naturalny w XXI wieku.
W sumie byłem świadkiem 24 koncertów w ciągu trzech dni trwania imprezy. Nie wszystkie udało się zobaczyć w całości, ale nie o to w tym głównie chodzi. W porównaniu z poprzednią edycją imprezy odniosłem wrażenie, że wiedzieli o tym też artyści – zamiast grać standardowe sety, postawili na skrócone, zawierające esencję ich grania i uwypuklające największe zalety swojej twórczości tracklisty. Widać, że i oni zaczynają się oswajać z coraz popularniejszą ideą showcase’ów. A to dobrze wróży na przyszłość.
Dzięki organizatorom za możliwość udziału w tej świetnie przygotowanej imprezie i mam nadzieję, że ta powróci już za rok. W końcu potencjał w postaci bazy kreatywnych muzyków już jest, a w ciągu roku powstanie pewnie kilka(dziesiąt?) nowych, trójmiejskich projektów. Będzie więc z czego wybierać.
A my, mieszkańcy Trójmiasta łapmy ich na pojedynczych koncertach i wspierajmy bliską nam scenę. To naprawdę bardzo, bardzo ważne.