Dziś nie przedłużam wstępem, za to namawiam do odsłuchu. Półtora miesiąca od ostatnich nadrabianek czas na krótki przegląd pozostałych nowości z tego roku.
The Telescopes – Songs of Love and Revolution (2021) [dronegaze]
Patrząc wyrywkowo na oceny i recenzje, najnowsza płyta mistrzów hałasu i psychodelii z The Telescopes nie cieszy się zbyt dużą popularnością. Mam swoją teorię, dlaczego tak się stało, ale przecież to, co jednemu przeszkadza, dla drugiego może być zaletą. W tym przypadku tytułowe piosenki o miłości i rewolucji to utrzymane w bardzo wolnych tempach, złożone z niepoliczalnej warstwy przesteru i dudniącego basu drone’owe mruczanda, które – przyznaję – mogą odstraszać swą brzydotą. Interpretując ich brzmienie trzeba przyznać The Telescopes to, jak dobrze oddali wrażenie tego, że miłości na świecie już nie ma, a rewolucja zdążyła przeżuć i wypluć własne dzieci. Pozostały niewyraźne cienie minionych idei i wspomnienia o lepszym wczoraj. Depresyjne, ale na swój sposób piękne. Szczególnie jeśli lubujecie się w nostalgii zmieszanej z katastrofizmem.
Dopelord – Reality Dagger EP (2021) [psychedelic doom]
Bezpośrednia kontynuacja zeszłorocznego Sign of the Devil? Wspaniale! Zakochałem się w tamtym brzmieniu i ostatniej dużej płycie Dopelord, więc nie obrażam się za to, że w tym roku dostałem więcej takich smakowitości. Reality Dagger zawiera tylko trzy utwory, ale dość zróżnicowane. Pierwszy z nich (Dark Coils) to kompozycja hołdująca brzmieniu Black Sabbath z ich kultowych, pierwszych albumów. Mniej klasyczne, bardziej hard rockowe i utrzymane w minimalnie szybszym tempie Your Blood też wywołuje szybsze tupanie nogą, ale prawdziwą ozdobą jest tu kawałek tytułowy. Flirtujący z mroczną psychodelą, trwający ponad 10 minut i zawierający wszystko to, co lubimy w Dopelord. Mam niedosyt po tej EPce, ale to dobrze, bo zespół rozbudził apetyt na kolejne wydawnictwo. Taki był plan, co nie?
Sunnata – Burning In Heaven, Melting On Earth (2021) [post-psychedelic stoner]
Nie chcę wyjść na mądralę, nie chcę umniejszać zespołowi i słuchaczom, ale czasami nie da się inaczej. Sunnata to cholernie niedoceniany projekt, który zaczynał od brzmień okołostonerowych, a skończył na… właśnie. Trudno powiedzieć, bo grupa jest na tyle świadoma tego, co chce przekazać, że gra we własnej lidze. Zbyt psychodeliczni dla miłośników prostego machania główką, za bardzo metalowi dla fanatyków niezalu i za mało eksperymentalni dla lubujących się w dźwiękach trudnych. Te gatunkowe rozważania blakną zresztą przy zawartości Burning In Heaven, Melting On Earth. To album na wskroś duchowy i mistyczny (nie mylić z religijnością). Od pierwszych, zresztą bardzo zróżnicowanych dźwięków, bo punkowe tempa potrafią iść tu za pan brat z progresywnymi, instrumentalnymi partiami, zespół trzyma nas za grdykę i nie puszcza. Burning In Heaven, Melting On Earth przypomina pod tym względem oczyszczający rytuał. Taki, który w pewnym momencie, opuszczając ten mizerny padół, przejść będzie musiał każdy z nas. Znakomita rzecz.
Neil Young & Crazy Horse – Way Down in the Rust Bucket (2021) [garage country hard rock / live]
Hej! Chciałbym zaznajomić się z twórczością Neila Younga. Którą z kilkuset płyt wybrać?! Z tą ilością może trochę przesadziłem (ale tylko trochę), za to samo pytanie wydaje się dość zasadne. Neil to ojciec chrzestny grunge’u, król niezależnego folku, księżunio rock ‘n’ rolla, a przy tym ultrasympatyczny, niezwykle utalentowany facet, który od kilkudziesięciu lat (tu już nie zawyżam) dorzuca swoje trzy bryły złota do brzmienia i stanu szeroko pojętej muzyki rockowej. Jeśli też macie takie dylematy, to sięgnijcie po Way Down in the Rust Bucket. To zapis koncertu z akompaniującą artyście grupą Crazy Horse, który odbył się w Santa Cruz 13 listopada 1990 roku. Zespół i sam Young są tu w wyśmienitej formie. Z pomocą przesteru i korzennej psychodelii budują ten swój otwarty rock ‘n’ rollowy świat. Miejsce, w którym jest ciepło, przyjemnie, gdzie każdy z nas jest równy i cieszy się życiem. To spod ich palców i aranżacji urodziło się garażowe granie, gitarowe improwizacje King Gizzard & The Lizard Wizard czy Thee Oh Sees, ale też indie folkowy sposób myślenia o muzyce. Sprawdźcie sami, jaka to kopalnia inspiracji.
blessed – III EP (2021) [math indie]
Zespół z Kanady, rezydujący obecnie w Vancouver, który na najnowszej EPce III w ciekawy sposób ogrywa indie rocka. Jest taneczny sznyt, ale też dość garażowa produkcja. Główną zabawką grupy jest jednak zmiana rytmu, przez co łatwo zaklasyfikować ten materiał jako flirt z math rockiem. blessed nie rezygnuje przy tym z dość punkowej bezpośredniości i ta w połączeniu z pastelowymi, instrumentalnymi fragmentami tworzy całkiem interesujący zestaw pokomplikowanych aranżacyjnie kompozycji.
Cloud Nothings – The Shadow I Remember (2021) [power emo pop]
Cloud Nothings stał się niewolnikiem własnej marki. The Shadow I Remember nie zbiera tak pozytywnych recenzji jak klasyczne Attack on Memory i jest to zrozumiałe, ale dlaczego o tej płycie nie pisze się tak dobrze jak o takich wydawnictwach jak Here and Nowhere Else czy Last Building Burning? Na to pytanie trudno już mi odpowiedzieć. Oczywiście domyślam się, że chodzi o inne rozłożenie akcentów przez Dylana Baldiego i spółkę, ale w tym zespole od zawsze przecież chodziło o emocje. A tych jest tu naprawdę dużo i mimo że muzyka jest mniej depresyjna, zawiera więcej słońca i nie poddaje się beznadziei, to nadal daleko jej do wesołości. Popowy pierwiastek, zaczerpnięty z poprzedniego, mniej udanego albumu w połączeniu z pasją znaną z tych bardziej znanych płyt bardzo dobrze się tu zazębiają. Melodie i gitarowy hałas dawno nie brzmiały tak ładnie i autentycznie zarazem. A końcówka płyty w postaci A Longer Moon płynnie przechodzącego w The Room it Was skruszy nawet największego niewrażliwca.
Druga Fala – Druga Fala (2021) [alternative rock]
Przy okazji premiery płyty oraz cyklu koncertów z serii Gdynia 1988-2018 wspominałem kilkakrotnie o tej inicjatywie, ale pozwólcie, że przypomnę, o co w tym wszystkim chodziło. W styczniu 2019 roku Muzeum Miasta Gdyni wydało reinterpretacje kultowego składaka „Gdynia” z 1988 roku. Kultowe utwory autorstwa takich trójmiejskich grup jak Rocka’s Delight, Bielizna, Apteka czy Pancerne Rowery zostały zreinterpretowane przez artystów działających na terenie Trójmiasta obecnie – m.in. zespół Lastryko, Królestwo, Kiev Office, Leśne Zwierzęta i wielu innych. Muzycy ci pod wodzą Michała Gorana Miegonia (po pełen skład odsyłam na stronę MMG) zdecydowali się kontynuować działalność i dokonać kolejnych reinterpretacji. Na tapetę wzięli kontynuację kultowej Gdyni – wydawnictwo pt. Fala II (również wydane w 1988 r.). Nadążacie?
Płyta Druga Fala zawiera materiał zagrany w trakcie koncertu kolektywu Druga Fala w Muzycznym Studiu Polskiego Radia im. Agnieszki Osieckiej uzupełnionymi o kilka wersji studyjnych. Pomysł ciekawy, bo odmienny od wyjściowego konceptu inicjatywy „Gdynia 1988-2018”. Tam zespoły, będące jednak zwartą całością, w swój autorski sposób nawiązywały do oryginałów. W przypadku Drugiej Fali jest bardziej spontanicznie, miejscami nawet lekko chaotycznie, ale nie brak tym próbom uroku. Muzycy prowadzą ciekawy dialog z pierwotnymi wersjami. Bawią się aranżacjami, dodając do wyjściowych pomysłów swoje własne patenty. Wrażenie robi też prawdziwa żonglerka stylistyczna: od reggae, przez nową falę, punk czy sophisti-pop. Skład jest jednak na tyle zróżnicowany, że każdy ma tu chwilę na to, by zabłyszczeć i pokazać się z dobrej strony. Niestety w części koncertowej słychać też nieco stresu. Gdy ten odpuszcza, to grupie udaje się przenieść nas w sam środek (nie)wesołych lat przed transformacją. Okresu ogromnych możliwości, ale też początek drogi wielu utalentowanych artystów, którym nie udało się niestety zabłysnąć w nowej rzeczywistości. I w tym kontekście, grupy będącej kuratorem odkurzającym tamte dźwięki, Druga Fala wypada naprawdę interesująco.
Rajka – Śniło mi się, że (2021) [indie pop]
Pomiędzy specyficznym rodzajem przebojowości Szklanych Oczu, charyzmą Stef Chury, a klasyczną psychodelą z sypialnianego zacisza w stylu Syda Barretta. Te trzy nazwy zawitały do mojej głowy w trakcie pierwszego odsłuchu debiutanckiego „Śniło mi się, że” i nie opuściły jej przy kolejnych kontaktach z tym albumem. Rajka to przykład talentu rozwijanego w domowym zaciszu. Pełnego pomysłów, kolorowych dźwięków i chyba też dobrej znajomości brzmień, którymi się inspiruje. Psychodelia lat 60-tych będzie chyba najlepszym tropem, ale ten zostaje poddany tu liftingowi, odpowiadającemu naszym, pełnym gatunkowego miszmaszu czasom. Bardzo charakterystyczny i ciepły wokal Małgorzaty Szypury może i nie przypadnie do gustu każdemu, ale jego oryginalność jest jednym z większych atutów tego wydawnictwa. Płyty idealnej do odsłuchu w takich warunkach, jakich powstawała – w ciepłym kącie, z ulubionym napojem w ręce i zwierzakiem do miziania pod ręką.
Moonshye – Curtain of the Moon (2021) [indie folk]
Folk to jeden z najobszerniejszych brzmieniowo gatunków. Może zawierać dźwięki mocno związane z tradycją danego regionu, w tym i obszaru miejskiego. Folkiem nazywamy też współczesną interpretację dawnych brzmień – czy to w wersji bardzo nowoczesnej (Polmuz się kłania) czy też z zachowaniem ducha przodków (tu na myśl przychodzi mi Sutari). A oprócz tego całe morze bardziej intymnego, solowego grania z wykorzystaniem ciekawych instrumentów. Solowy projekt Moonshye z czeskiego Śląska to ten ostatni przypadek. Młoda artystka na swoim debiucie korzysta z ciekawych aranżacji, w których stworzeniu pomogli liczni goście, a także wspomniane już, nietypowe instrumentarium. Oprócz pięknego głosu i standardów, takich jak gitara, perkusjonalia, skrzypce czy syntezatory, możemy usłyszeć też kontrabas, kalabasę wodną, Array mbirę czy charango. Najważniejszy jest tu jednak klimat. Odwołujący się do słowiańszczyzny, ale spoglądający przy tym w przyszłość. Muzycznie Curtain of the Moon kojarzy mi się miejscami z tym, co z melodiami zwykła robić Erith. Wokalnie za to nie mogę wyzbyć się skojarzeń z samą Björk. Nie ma tu podobnej zabawy głosem, ale w głosie Moonshye jest jakaś skandynawska wrażliwość i świadomość własnego talentu. Słuszna zresztą, bo Curtain of the Moon to bardzo ciekawa, kojarząca się z budzącą się do życia przyrodą płyta.
Roman Wróblewski – 3:47 AM (2021) [instrumental piano]
Osiem fortepianowych impresji stworzonych w ramach walki z bezsennością. To potwierdza, że każdą, nawet mało sprzyjająca nam sytuację, można zamienić w sukces. Roman Wróblewski, pianista zyskujący w ostatnim czasie na popularności dzięki koncertom w Portugalii, gdy tylko nie mógł zasnąć, siadał i zaczynał grać. 3:47 AM to zapis jego nocnych improwizacji. W ciemności działamy inaczej, zdajemy się bardziej na intuicję, a nasze instynkty są wyczulone. I to słychać w muzyce, która zdaje się płynąć spokojnie przed siebie bez konkretnego celu. Wróblewski zabiera nas podróż w nieznane i właściwie ogranicza nas w niej tylko nasza własna wyobraźnia. Piękne dźwięki – do słuchania nie tylko nocą.