100 albumów, które musisz posłuchać przed śmiercią #18 / Frank Ocean – channel ORANGE (2012)

Powszechnie chwalony i nazywany głosem pokolenia. W osiemnastej części cyklu „100 albumów, które musisz przesłuchać przed śmiercią” poznaję go i ja. Dzisiejszym bohaterem jest Frank Ocean i jego płyta channel ORANGE z 2012 roku.

Czy znałem wcześniej?

Twórczości i muzyki nie znałem i prawdopodobnie gdyby nie ten cykl, to nigdy bym nie poznał. Osobę Franka kojarzyłem, znałem okładki jego płyt i strzępki jego kompozycji. Nigdy jednak nie ciągnęło mnie do całych albumów, bo podskórnie czułem, że to nie dla mnie. Czy to ignorancja, czy też zwykła znajomość własnego gustu – osądźcie sami.

Ogólne spostrzeżenia

Chciałbym napisać coś błyskotliwego i inteligentnego na temat tej płyty, ale już na samym starcie ogłaszam swoją przegraną i wywieszam białą flagę. Przeokropnie się przy niej wynudziłem, niczego z niej nie zapamiętałem (a, przepraszam – gościnne wersy i nawijka Andre 3000 na chwilkę mnie ożywiły), a w głowie mam wielką pustkę. Nie podejmę próby siłowania się z albumem docenionym przez tak wielu, wyróżnionym nagrodą Grammy, który ze mnie wyssał wszystkie siły witalne i spowodował kilkakrotne sprawdzanie tracklisty celem ustalenia, ile czasu pozostało do końca.

Nie mam też ochoty wgłębiać się w to, dlaczego akurat Frank Ocean i ten album zostały tak docenione. Wpis o tym wydawnictwie na wikipedii jest dłuższa niż niektóre notki biograficzne moich ulubionych artystów i zawiera więcej przypisów, niż praca typowego studenta polskiej uczelni. Ludziom się podoba, słuchają i doceniają. Mi nie podeszło, nie będę słuchać i idę dalej w poszukiwaniu nowych dźwięków.

Rozumiem też, że takie podejście może nie do końca przystoi osobie, która na co dzień stara się pisać o muzyce krytycznie czy też rekomendować nowości przekonując, że te warte są uwagi słuchacza. Tylko że ten cykl w swoich założeniach powstał po to, by przyjrzeć się opisywanym płytom z pozycji „zwykłego” słuchacza. Z małą kapką wrodzonego mędrkowania, ale na ten element musicie przymknąć oko 😉 W każdym razie mój wewnętrzny słuchacz docenia błyskotliwe teksty, rozumie nowoczesną produkcję, ale oceniając muzyczną całość, musi stwierdzić, że ta nie przypadła mu do gustu. Nazwałby ją średnią, z zastrzeżeniem i świadomością, że nie jest jej docelowym odbiorcą.

Czy będę wracać?

Nie będę. Prawie w ogóle nie słucham takiej muzyki, nie przepadam za nią, a ta płyta tylko to potwierdziła.

Alternatywa

Właściwie jedyną sensowną alternatywą, jaka przychodzi mi do głowy, jest Blood Orange lub Thundercat. Pierwszego bardziej doceniam, niż lubię, ale ma w sobie coś takiego, co zachęca mnie do dalszego zgłębiania jego twórczości. Drugiego z kolei uwielbiam – za nietypowe podejście gitary basowej, ciekawe rozwiązania melodyjne i piękną symbiozę mainstreamowego grania z bardzo eksperymentalnymi pomysłami i muzyką.