Od jakiegoś czasu odkrywam w sobie istnienie nowych potrzeb. Nie chodzi o całkowitą zmianę swojego życia, ale o pojawienie się w nim elementów, o których wcześniej w ogóle bym siebie nie podejrzewał, a które nieraz potrafią przebić się przez zwyczajowe zachowania i dojść do głosu. Zawsze starałem się robić dużo, bywałem raptusem i parłem do przodu. Dziś często mam ochotę od tego wszystkiego odpocząć, zaszyć się gdzieś i wyzerować natłok myśli. Wydaje mi się, że Sea Saw miewa podobne refleksje.
Ten trójmiejski skład tworzą Maksymilian Mróz (gitara i wokal), Dawid Leszczyński (syntezator), Piotr Jarmowski (gitara basowa) oraz Kamil Kolendo (perkusja i wokal). Zespół znany w kręgach lokalnych, od dłuższego czasu grający koncerty w okolicznych klubach. Warto dodać, że występy bardzo różne, bo gdy teraz odsłuchuję ich płytowy debiut, to widzę (a raczej słyszę), że zatoczyli niemal pełne koło. Materiał dosłownie zmieniał się na moich oczach, bo widziałem Sea Saw kilka razy na przestrzeni ostatnich lat. Zaczynali bardzo delikatnie, grając przestrzenne, psychodeliczne piosenki podbite elektroniką. Skojarzyli mi się wtedy z Bear in Heaven, grupą z Brooklynu, którą widziałem na OFF Festivalu w 2010 roku. Już po kilku miesiącach musiałem zrewidować swoje skojarzenie, bo nagle Sea Saw skręcił w stronę post-rockowych suit z domieszką noise’a i… jeszcze większej dozy psychodelii. Ten sam materiał, inne podejście. Pozostała w tym wszystkim przestrzeń.
Na Sea Saw też znajdziecie jej sporo. Idąc po linii najmniejszego oporu i odnosząc się do nazwy, a także pochodzenia grupy, nie sposób powstrzymać się przed tym, by porównać brzmienie zespołu do morza. Jego otwartości, bezmiaru i tego, że w jednej chwili spokojna i delikatna woda potrafi zmienić się w kipiącą, ciemną czeluść bez dna. Sea Saw w swoich aranżacjach stosuje właśnie takie zabiegi. Usypia czujność słuchacza, skłaniając do puszczenia wodzy fantazji i zanurzenia się we własnych myślach. Uspokaja, wciąga pod wodę, obiecując w tym miejscu spokój i bezpieczną przestrzeń. Gdy już się tam znajdujemy, zaczyna zrywać się wiatr, podnoszą się fale, a dno zdaje się osuwać nam spod nóg. Spadamy w przepaść? Niekoniecznie.
Największą zaletą tego wydawnictwa jest to, że grupa w niczym się nie spieszy. Każde uderzenie w strunę, klawisz czy perkusyjny talerz jest bardzo wyraźne i ma szansę na to, by porządnie wybrzmieć. Jest w tym jakaś transowość, ale jest to też interesujący sposób narracji. Coś jak oddech świeżego morskiego powietrza, przeszywający umęczone współczesnym pędem życia ciało. Bardzo orzeźwiające, właściwie nieporównywalne z niczym innym uczucie. Często niedoceniane wśród tych, którzy morze mają na wyciągnięcie ręki.
A że woda wokół zimna i chmury na niebie zaczynają przybierać niepokojących odcieni? Nie szkodzi, nie ma się czego bać. Nic nam nie grozi. Może na następnej płycie, co zwiastuje zresztą końcówka debiutu. Na razie jednak nie ma się czym martwić. Wystarczy zamknąć oczy, unieść się na wodzie, wsłuchać w dźwięki. Odpocząć.