Rozpoczynam nowy, niezobowiązujący cykl, który nazywa się… Właśnie o to chodzi, że na razie się nie nazywa, bo pomimo krótkiego researchu nie znalazłem żadnego odpowiedniego słowa do tego, by zatytułować nim takie wpisy, jak ten poniższy. A według słownika synonimów wszystko, co stare, nacechowane jest negatywnie. Straszny jest ten nasz język polski. Tak więc pomożecie?
Po kilku propozycjach i mocnej burzy mózgu zdecydowałem się nazwać cykl Rewinder.
Jeśli śledzicie mnie na innych portalach, to pewnie zauważyliście/łyście, że słucham mnóstwo starej muzyki. W początkach tego bloga wrzucałem tu też recenzje starszych wydawnictw, ale właściwie samoczynnie moja działalność skręciła w stronę promowania nowych brzmień. I bardzo dobrze.
Jestem jednak typem badacza i nieustannie wertuję poprzednie dekady w poszukiwaniu dobrych dźwięków. Znajduję ich naprawdę dużo, więć pomyślałem sobie, że głupio byłoby nie podzielić się nimi, od czasu do czasu, z Wami. W końcu taki był i jest nadrzędny cel tego miejsca.
Jako że doba nie jest z gumy, to wpisy będą pojawiać się nieregularnie i zawierać naprawdę minimum opisów. Bardziej chodzi tu o podsunięcie czegoś, co może Was zainteresować, niż o moje pisanie. To drugie uprawiam z powodzeniem w innych wpisach i niech tak pozostanie.
W każdym wpisie przedstawiam po pięć płyt pięciu różnych zespołów. Każde wydawnictwo jest przynajmniej bardzo dobre (oczywiście w mojej ocenie ;)). Niektóre z nich nie są dostępne w streamingu, więc musicie poszukać ich gdzie indziej. Słuchamy!
Bluetile Lounge – Lowercase (1995) [dreamy sadcore]
Zaginione ogniwo ewolucji pomiędzy przeszywającym smutkiem Codeine, a narracyjnością, rozgadaniem i piosenkowością Red House Painters. W bonusie w trakcie odsłuchu pojawia się odwieczne pytanie: „czy to jawa, czy też sen?”.
General Public – Hand to Mouth (1986) [new wave with reggae vibes]
Tak jak nie znoszę czystego reggae, tak kocham nową falę. Z połączenia dwóch tych gatunków powstaje Kapit… coś bardzo dobrego, świeżego i przyjemnie odprężającego. Opadają wady obu gatunków, pozostaję zalety. I przebojowość.
Dead Soul – The Sheltering Sky (2015) [industrial doom rock]
Szukałem perełek industrialnego rocka, a trafiłem na szwedzki zespół grający spowolnionego bluesa z żarem w głosie i elektronicznymi zgrzytami w tle. Idę szukać dalej, choć jestem sceptyczny co do tego, czy znajdę coś tak dobrego jak przepełnione apokaliptycznymi wizjami The Sheltering Sky.
Babyland – Cavecraft (2009) [industrial rock]
Następna zaginiona perełka gatunku, do którego wzdychają tylko nastolatkowie po 30-tce. Nie wiem skąd i co robił Babyland (wybaczcie ignorancję), ale na Cavecraft alternatywne brzmienie lat 90-tych łączy się z tanecznością, odgłosami maltretowanych maszyn i stylową chrypką w głosie. Wydany w epoce byłby klasykiem. Choć poprzednie albumy, nie wiedzieć czemu, za klasyki uznawane nie są.
The dB’s – Like This (1984) [college jangle pop]
Pierwsze zetknięcie się z nurtem „college rock” muszę zaliczyć do niezwykle udanych. Brzmi to trochę tak, jak gdyby The Smiths urodzili się w USA i zamiast smutków preferowali przyjemne spędzanie czasu w towarzystwie miłych ludzi. Definicja gitarowej przebojowości.