100 albumów, które musisz posłuchać przed śmiercią #15 / Bruce Springsteen – Born to Run (1975)

Zakładamy bandanę, sprane jeansy i słuchamy. W ramach piętnastej odsłony cyklu „100 albumów, które musisz przesłuchać przed śmiercią” trafiamy do USA, a w głośnikach grać nam będzie Born to Run Bruce’a Springsteena z 1975 roku.

Czy znałem wcześniej?

Tak się składa, że dyskografię Springsteena znam całkiem nieźle!

Po raz pierwszy spotkałem się z jego muzyką w telewizji. Był to teledysk do poruszającego Streets of Philadelphia, którego kontekst uzupełniłem lata później filmem Philadelphia. Bardzo dobry kawałek, ale to nie był jeszcze ten moment.

Potem zacząłem regularnie trafiać na inne klipy – również takie, na których widać było jego występy na żywo z E Street Band. Nie do końca były to moje klimaty, ale w końcu stwierdziłem, że sprawdzę, o co w tym wszystkim chodzi. Słabość do ikon zza Oceanu pozostała mi do dzisiaj, tak więc nie musiałem namawiać samego siebie zbyt długo.

Ogólne spostrzeżenia

Wertując opinie o tym albumie na jednym z popularnych portali, zobaczyłem zdanie, pod którym mogę się podpisać. Jeśli nie rozumiesz lub po prostu nie jest ci po drodze z tzw. amerykańskim romantyzmem, rozumianym jako osiągnięcie sukcesu, spełnienie marzeń i wespnięcie się o poziom (lub kilka) wyżej w hierarchii społecznej i nie widzisz w artystach poświęcających swoje życie na opisanie tego procesu niczego wielkiego lub interesującego, a wręcz cię to bawi, to twórczość Bruce’a nie jest dla ciebie. Gościu to chodząca definicja amerykańskiego snu, czyli chłopaka, który na swój sukces pracował latami. Nie stał się gwiazdą przez jedną noc, budował powoli swoją popularność, grając najbardziej amerykańskie z dostępnych w muzyce dźwięków. Czy idealizował ten kraj? Oczywiście! Czy patrzył na niego bezkrytycznie? Nie ma mowy. I to jest w nim najciekawsze. To też przybliża go do słuchaczy.

Samo Born to Run to styl Bossa w pigułce. Brzmienie, które równie dobrze zabrzmiałoby w obskurnym pubie jak i na stadionach. To muzyka środka, ale zagrana z polotem, bardzo dobrze zaaranżowana i mająca w sobie sporo smaczków, których dostarczają tu głównie dźwięki pianina i dęciaków. Trudno mi uwierzyć, że w takiej muzyce można się szczerze zakochać, ale też nie potrafię sobie wyobrazić, że ktoś może ją z całego serca nienawidzić.

Prawdziwą wartością są tu teksty. Osadzone zarówno w popkulturze, jak i historii krainy dolarem i walką o lepsze jutro płynąca. Springsteen bierze na warsztat biografie jednostek, którym się nie powodzi, ale które nie poddają się i niemalże codziennie od nowa siłują się z rzeczywistością. Motywuje, karci, ale też dodaje otuchy, pokazując, że w starciu z systemem nie wszystko zawsze zależy od nas samych.

Czy będę wracać?

Raz na jakiś czas wracam do zabawy w inscenizację amerykańskiego snu, a raczej jego upadku. Oglądam filmy z serii Rocky, słucham muzyki projektów z pogranicza AOR lub country. Wtedy też uzupełniam swoją wiedzę na temat dyskografii Bruce’a. Nieironicznie można się z nich dowiedzieć więcej, niż z niejednej lekcji historii.

Alternatywa

Pierwsze osiem (!) płyt Bossa to praktycznie klasyki gatunku, a i potem zdarzały mu się naprawdę dobre płyty (np. The Rising z 2002 roku). Równie ikoniczna, o ile nie bardziej, jest wydana w 1984 roku Born in the U.S.A. (na pewno kojarzycie okładkę). Ja sam bardzo lubię wydaną trzy lata po bohaterce dzisiejszego wpisu Darkness on the Edge of Town. Ta płyta na pewno zagości w moim odtwarzaczu, gdy kiedyś uda mi się odwiedzić USA i przez swoją nieostrożność trafię wieczorem na obrzeże któregoś z wielkich miast, do tzw. „złej dzielnicy”.

Współcześnie do twórczości Springsteena w piękny sposób odwołuje się, unowocześniając przy tym brzmienie i wprowadzając je w nowe czasy zespół The War on Drugs. Tu polecam w szczególności dwa ostatnie albumy studyjne oraz wydaną w zeszłym roku koncertówkę pt. Live Drugs.