Początek roku był dość… leniwy. Pojawiało się sporo wydawnictw, ale mało które wywołało we mnie chęć opisania go szerzej i przybliżenia zawartości Wam — moim czytelnikom.
Oczywiście sytuacja szybko uległa zmianie i w tym momencie lista płyt, które chciałbym opisać, jest już zbyt pokaźna. Czas więc ruszyć z krótkimi tekstami w formie nadrabianek. Pierwsza dziesiątka tego roku, jak zawsze różnorodna i interesująca, poniżej. Zaręczam, że warto sięgnąć i posłuchać wszystkich wymienionych poniżej płyt.
A opisuję: Death Engine, you.Guru, Red Spektor, Rafał Iwański, The Tubs, Moron’s Morons, Yo La Tengo, cozy moss, Catalogue i Formoza.
Death Engine – Ocean (2023) [post-sludge]
Zaskoczył mnie ten album. I to na kilku poziomach. Raz, że Death Engine to dla mnie zespół totalnie nieznany, a działają już od ponad 10 lat i na ten moment mają na koncie trzy duże płyty. Dwa, że ze swoim najnowszym dziełem, tj. Ocean, z jednej strony grupa próbuje wbić się we współczesną scenę post-metalową, a z drugiej gra totalny odschool. Trochę się miotam? Już mówię, o co chodzi. Struktura poszczególnych utworów i sam nastrój to post-metalowa estetyka: mocny nacisk na narracyjność i klimatyczność, krzyk zmieszany ze spokojnym wokalem. Wiecie, o co chodzi, znacie na pewno. Za to samo brzmienie, szczególnie tzw. dołów, ze zgruzowanym basem na pierwszym planie, to przecież nic innego, jak klasyka noise rocka. Efekt? Bardzo dobry, nieco odświeżający, ale też na tyle przystępny, że na pewno spodoba się metalowcom. Wielbicielom gitarowych hałasów również.
you.Guru – UNtouchable (2023) [experimental rock]
Przypinać jakiekolwiek stylistyczne łatki takiej muzyce, jaką wykonuje bydgoskie you.Guru, powinno być karalne. Tyle tu odcieni szeroko pojętej psychodelii (to określenie akurat lubię, bo jest bardzo pojemne) i gitarowo-elektronicznych poszukiwań, że zamiast skupiać się na gatunkach, lepiej po prostu w ten świat dźwięków wsiąknąć. A o to akurat nietrudno, bo instrumentalna forma kompozycji sprzyja fantazjom na jawie. Te mogą mienić się każdym kolorem tęczy, bo tak samo bogaty w dźwiękowe odcienie jest materiał, który znalazł się na UNtouchable. Od szybkich zmian rytmu, przez pastelowo-ambientowe tła, aż do transowych repetycji. UNtouchable to jak kilka płyt w jednej, z tym że lepiej, bo bez zapełniaczy. Kolorowy konkret dla amatorów dźwięków nieoczywistych.
Red Spektor – 3 (2023) [psychedelic blues & hard rock]
Przeszedłem nieco obok mody na retro granie. Lubię kilka składów, ale tych bardziej zróżnicowanych i — nie boję się przyznać — bardziej popularnych. The Black Angels, All Them Witches, Dead Meadow czy Black Rebel Motorcycle Club da się od siebie odróżnić. Wielu z ich naśladowców już niekoniecznie. Do grupy wyżej wymienionych można dorzucić raczej mało znany skład o nazwie Red Spektor. Wyspiarze też inspirują się starociami i noszą skóry po dziadkach, ale w duszy gra im blues! Blues podbity stonerem, ale tym klasycznym, Black Sabbathowym, nie współczesnym. W muzyce zespołu nie ma jednak tej ciężkości, co u Iommiego i spółki, ale za to jest podobne zamiłowanie do wpadających w ucho kawałków. Przesterowane gitary (z obowiązkowymi solówkami granymi z podniesionym gryfem) i nieco funkowa sekcja gwarantują naprawdę dobrą zabawę w starym stylu. Bez przesadnej oryginalności, ale też bez przesadnej imitacji. Raczej dobre piosenki, które może już kiedyś słyszeliśmy, ale słuchając 3, chcemy posłuchać ich raz jeszcze.
R. Iwański – Transformations I (2023) [psychedelic ethno ambient]
Jestem muziarzem, ale oprócz nałogowego słuchania i odkrywania muzyki, mam jeszcze jedno, bardzo ważne w moim życiu hobby. Las. Chodzenie po lesie, chłonięcie jego klimatu i zanurzanie się w nieznaną mi przestrzeń. Jestem szczęściarzem, bo mieszkam w mieście, które otoczone jest lasem i nie ma dla mnie nic bardziej relaksującego niż podążanie mniej wydeptanymi, leśnymi ścieżkami. Nigdy nie zakładam w tym miejscu słuchawek, bo natura wytwarza własną, niepodrabialną aurę i jest to najlepszy soundtrack do tych mini wypraw. Piszę o tym, bo Rafał Iwański (znany m.in. z Alamedy, Voices of the Cosmos czy solowego X-NaVI:Et) też zdaje się lubi chadzać po lesie. Choć w jego przypadku jest to raczej gęsta, mniej przyjazna człowiekowi puszcza. To jej dźwięki udało mu się uchwycić w tak piękny, wielopoziomowy sposób na płycie Transformations I. Ta otula słuchacza swoim pięknem, ale też przestrzega przed tym, by zanadto ufać temu, co jest od człowieka potężniejsze. A w hierarchii stoi nad nami trudna do ogarnięcia zmysłami, ogromna siła natury. Szum liści, oddech drzew, nieznane dźwięki dochodzące z ciemnych zakamarków – to wszystko współgra w jednym wielkim, muzycznym ekosystemie. A Transformations I jest tego zapisem. To nie jest album do słuchania w tle, a rzecz pochłaniającą uwagę słuchacza w pełni i jestem nawet zaryzykować stwierdzenie, że nieco zmieniającą percepcję słuchacza-mieszczucha (to również ja) na to, o co w tym całym życiu na Ziemi się rozchodzi.
The Tubs – Dead Meat (2023) [jangle pop]
Jeśli dość macie wyspiarskich wariacji na temat modnego w ostatnich latach brexitcore’owego grania, a jednocześnie muzykę gitarową stamtąd lubicie i cenicie, to może znajdziecie coś dla siebie w The Tubs. Londyńczycy wydali nieoczekiwanie dobrą płytę, która nie opiera się na złości, smutku i niespełnionych obietnicach, a dobrych melodiach i słoneczku. OK, może trochę zaprawionym melancholią, ale mamy żyjemy przecież w trzeciej dekadzie XXI wieku i trudno obecnie o przemarsz w nieznane z pełnym uśmiechem na twarzy. Dead Meat wspaniale łączy ze sobą zwiewność The Smiths z prostotą i bezpośredniością The Replacements. Tak, ten drugi skład to nieco inne rejony geograficzne, ale to dobrze — w końcu, po co się ograniczać? Chyba że chodzi o dobre piosenki, bo tych na tej płycie znajdziecie całą masę. Z nimi pod pachą można śmiało dodać nieco ekspresji swojej umęczonej codziennością twarzy, co zresztą wszystkim zalecam. Działa.
Moron’s Morons – High-Tension Situation (2023) [hardcore garage punk]
Na debiucie wcisnęli gaz do dechy i wyruszyli w drogę po mrocznych, krętych alejkach. Na High-Tension Situation tempo jest to samo, ale zdają się mocniej trzymać kierownicę, a i droga nieco prostsza. Moron’s Morons dojrzeli w swoim paranoicznym punku. Nie tyle, że wyleczyli się ze swoich schizoidalnych odlotów; co to, to nie. Po prostu wniknęli w nie głębiej, lepiej poznali i rozsiedli się wygodnie w pokoju bez klamek. Duża w tym zasługa produkcji, która na tej płycie jest naprawdę najwyższej jakości. Słychać każdy zgrzyt i hałas wydobywany z instrumentów. Do tego głębi nabrał obłąkańczy głos Philo Phuckphace’a (alter ego wokalisty Filipa Kreina), który wypluwa z siebie poszczególne wersy tak, że nie da się go podrobić. Wspomniane tempo nie siada nawet na chwilę, a szaleńcza podróż, choć krótka i pełna mroku wciąga tak mocno, że zaraz chce się wsiąść i znów po raz kolejny przeżyć High-Tension Situation. Gwarantowana topka roku, a ja nie mogę się już doczekać, gdy znów zobaczę wariacki skład Moron’s Morons, tym razem już z materiałem z tej, doskonałej płyty, na żywo.
Yo La Tengo – This Stupid World (2023) [indie krautpop]
Zespół bardzo ważny, ale zawsze stojący w cieniu. Właściwie to mogliby odgrywać swoje klasyczne płyty i nie dawać z siebie wiele więcej, tak jak zresztą robi to spora część ich rówieśników. Widać muzycy Yo La Tengo i w tym względzie wolą iść własną, niełatwą zresztą drogą. I nagrać niemalże 30 lat od debiutu album, który z miejsca przechodzi do kanonu ich najlepszych wydawnictw. Nie oczekujcie jednak od This Stupid World przebojowości. Nie, nie, to nie tą ścieżką poszła grupa. Materiał ten jest dokładnie taki, jak oni: nieco wycofany, trochę nieśmiały, a już na pewno nienarzucający się słuchaczowi. To w poszczególnych frazach, niełatwych do wychwycenia subtelnościach połączonych z dużymi umiejętnościami wykonawczymi i pewnością siebie (w kontekście tego, co twórcy chcą tu osiągnąć) muzyków leży siła tej płyty. Płyty absolutnie pięknej, łączącej w sobie krautrockową motorykę z dream popową delikatnością i (klasycznie) indie rockową lekkością. Brzmi to jak przyjemna drzemka w delikatnym, letnim słońcu, gdzieś pośród kwitnącej zieleni.
cozy moss – wołanie (2023) [ethereal trip hop]
Bardzo dojrzały debiut duetu, który w malutkim paluszku (w tym przypadku raczej w dwóch malutkich paluszkach) ma większość patentów stosowanych w muzyce elektronicznej. Nie tylko tej współczesnej. Wiedza na temat tego, jak i gdzie użyć danego motywu to jedno, ale stworzenie spójnej koncepcji to już coś zupełnie innego. cozy moss teorię przekuło w praktykę i to bardzo wysokiej jakości. wołanie zawiera muzykę, którą z braku lepszego określenia można nazwać klimatycznym, „zelektryfikowanym”, artystycznym i wysmakowanym popem. Jednak w tym materiale oprócz lekkości jest tyleż samo mroku. Może nie takiego z najciemniejszych zakamarków ludzkiej duszy, a bardziej tym, który czai się w cieniu codzienności, ale jednak. Zróżnicowane i wysmakowane podkłady Maćka Skoczyńskiego są wspaniałym uzupełnieniem równie spektakularnego i bawiącego się formą wokalu Klaudii Miłoszewskiej. W zalewie dość podobnych do siebie projektów electropopowych i tych z pogranicza minimal synthu na zasadzie „on gra, ona śpiewa”, to jak powiew świeżości. W tym przypadku chce się nią zachłysnąć, co polecam wszystkim spragnionym dźwięków nieoczywistych.
Catalogue – Modern Delusion (2023) [dance post-punk]
Istniał sobie kiedyś taki francuski skład o nazwie Catalogue, który łączył jazz z post-punkiem. Teraz też istnieje zespół Catalogue, również z Francji, który łączy taneczną odmianę post-punka z zimną falą. Dziś mowa o tym drugim, który może nie kontynuuje w bezpośredni sposób tego, co robił pierwszy z wymienionych, ale na pewno w jakiś sposób odnosi się do jego twórczości. Może mniej w ich przypadku eksperymentów brzmieniowych i improwizacji, ale za to więcej zwartego, gatunkowego grania. Dość brudnego, miejscami skręcającego w stronę klasycznego punka, ale przy tym melodyjnego i klimatycznego. I w zasadzie tyle. Fani takiej stylistyki sięgną od razu, reszta może też się skusi, bo Modern Delusion to po prostu bardzo dobra, choć mocno osadzono gatunkowo płyta.
Formoza – Nothing Can Be Done (Duluth Jam) (2023) [psychedelic jam]
Pierwsza płyta trójmiejskiej Formozy (Albuquerque Blues) inspirowana była serialowym uniwersum Breaking Bad / Better Call Saul. Druga to wejście w świat innej produkcji – Fargo. Po dobrym zaznajomieniu się z obydwoma albumami muszę stwierdzić, że nie jest to tylko zgrabnie spreparowany zestaw skojarzeń, mający wypromować twórczość grupy. Zresztą, wszystkie wymienione serialowe produkcje łączy ze sobą o wiele więcej, niż mogłoby się wydawać. W New Mexico mamy co prawda do czynienia z prażącym słońcem, a lokacje, które odwiedzamy w poszczególnych sezonach Fargo wymagają od bohaterów noszenia czapki i szalika, za to we wszystkich tych miejscach mamy do czynienia z tak samo zepsutymi moralnie ludźmi, którym i tak chcemy kibicować. Zło siedzące w człowieku bywa podstępne, często ma oblicze dobrych zamiarów i słusznych motywacji, a jeszcze częściej jest wynikiem skomplikowanych, trudnych do rozplątania powiązań pomiędzy poszczególnymi jednostkami. Tak też brzmi sam materiał na Nothing Can Be Done (Duluth Jam). Nie atakuje słuchacza w sposób bezpośredni, a raczej przyciąga do siebie spokojem i opanowaniem. Wciąga do swojego poukładanego świata, tworzy ze słuchaczem, z pomocą repetycji i ambientowych teł, (wydawałoby się) zdrową relację, by zaraz rozwalić to wszystko w drobny mak agresywnym przesterem i kakofonią dźwięków. Max Białystok, Bartosz Borowski, Paweł Rucki (oraz odpowiadający za nagrania, miks i mastering Kamil Mroczek) są na tyle sprawnymi twórcami, że udało im się w pełni oddać klimat serialu, do którego nawiązują. Nothing Can Be Done (Duluth Jam) pełne jest bliżej niesprecyzowanego niepokoju i duchoty. I dzięki temu płyta ta pięknie uzupełnia swą zawartością materiał z poprzedniej. Pustynia z piasku została zastąpiona pustynią z lodu, ale ludzie wszędzie są tacy sami.