Z muzyką trochę jak z nowo poznanymi ludźmi. Takimi, których spotykamy, dajmy na to, na spontanicznej piątkowej imprezie. Łatwiej nam na niej zwrócić uwagę na osoby (dźwięki) głośne, pewne siebie i przepełnione energią. Takie, które zawłaszczają przestrzeń i tym samym skupiają na sobie uwagę słuchaczy. Z tłumu trudniej jest wyłuskać jednostki (również te muzyczne) ciche, spokojne i zrównoważone. Wrodzony dystans i brak desperackiego wołania o atencję powoduje, że możemy je przeoczyć. Z jednej strony po powrocie do domu nie żałujemy, bo nasza rozrywkowa strona osobowości została należycie dopieszczona. Z drugiej jest to rozwiązanie krótkotrwałe, same relacje często mają charakter ulotny i nie wytrzymują próby czasu. W gorszych chwilach aż chciałoby się wrócić do tego samego miejsca, tej samej chwili i nawiązać kontakt z kimś, kto nie mówi głośno, za to ma coś ciekawego do przekazania.
Z góry przepraszam za szytą tak grubymi nićmi metaforę, ale w kontekście „Time Out”, pomimo swej sztuczności, jest ona bardzo trafna. Lonker See przyzwyczaił mnie i chyba każdego z odbiorców do tego, że głośność i nieokiełznana energia są jednymi ze stałych elementów jego twórczości. Nie twierdzę, że w ten sposób zespół zabiegał o naszą uwagę, ale na pewno środek ekspresji, jakim był hałas, był jednym z jego ulubionych. Nawet w utworach dłuższych, mocno rozbudowanych, w których (pozornie) równie ważną rolę odgrywały momenty spokojne i ciche, nadrzędnym celem była nagła zmiana tego stanu rzeczy poprzez bezpośredni atak dźwiękiem. Na najnowszej płycie grupa całkowicie rezygnuje z takiego podejścia do swojego materiału, co jest sporym zaskoczeniem.
Ewolucja brzmienia czy też zastosowanie nowych środków stylistycznych, a także zabawa aranżacjami to jedno. Przeobrażenie idei stojącej za muzyką, to już coś zupełnie innego. Wydaje mi się, że Lonker See bliżej do tego drugiego podejścia. W końcu żonglerka gatunkowa to w ich wykonaniu nic nowego. Na każdej z dotychczasowych płyt bliżej im było do innego stylu, ale tak jak wspominałem wcześniej, fundamentem była dźwiękowa terapia. Na Split Image metodą była podróż w głębiny kosmosu. One Eye Sees Red stanowiło wyzwanie rzucone niedowiarkom, którzy nie wierzyli w tak dokładną symbiozę psychodelii i jazzu, a Hamza to bardziej bezpośrednia, gitarowo-noise’owa próba wyrwania się z naszej rzeczywistości.
Na tym tle Time Out sprawia wrażenie albumu twórców robiących sobie krótką przerwę od ciągłej walki. Nie zrozumcie mnie źle, to nadal Lonker See, których niejednoznaczny styl jest już brzmieniem samym w sobie i nie da się tu go pomylić z niczym innym, ale położone w tak odmienny od zwyczajowego sposób akcenty nie mogą być przypadkiem. Muzykom nigdzie się tu nie spieszy, przed niczym nie uciekają i nie próbują udowadniać nikomu (również sobie), ile są warci. Zdają się poddawać chwili, rozwijając spokojnie myśli. Te rozumiane są tu oczywiście jako dźwięki. Zdecydowanie bardziej przejrzysta jest też sama struktura, brzmienie klarowne i po kilku odsłuchach łapiemy się na tym, że właściwie na siłę zaczynamy szukać jakiejś zmyłki. Ukrytego motywu, który udowodniłby, że jednak nie, że za tą aurą spokoju czai się coś więcej. Jest pewna doza niepokoju, ale nie, to nie to – z tym zespół się nie kryje. Jest też sporo melancholii, ale tu, podobnie jak wyżej, nie trzeba zbyt daleko szukać. Nie potrzeba być też detektywem, by znaleźć w tej muzyce mistycyzm. Tak więc co się ukryło? Czego nie widać? Dlaczego nie możemy tego zlokalizować?
Piękne jest to, że gdy już oswoimy się z myślą o tym, że pod wierzchnią warstwą wcale nie ma poukrywanych dodatkowych znaczeń, to ogarnia nas spokój. Tak jak i Lonker See na Time Out. Zespołowi, który na swojej najnowszej płycie wcale nie musi atakować dźwiękiem, nie musi silić się na tajemniczych i nie musi dążyć do osiągnięcia nirwany, by mieć coś do powiedzenia.