W dzisiejszym zestawie krótkich recenzji będziemy poruszać się po przeróżnych krainach. Przeniesiemy się w czasie – zarówno w przeszłość, do epok zamierzchłych, jak i w postapokaliptyczną przyszłość. Przysiądziemy na chmurce, poszwendamy się po lesie, odwiedzimy taneczny parkiet i nieco się zdrzemniemy. Z krainy snu wybudzi nas jednak hałas konkretny. Podróż to, jak widzicie, różnorodna – tak jak zestaw niżej opisanych wydawnictw.
A piszę o płytach takich artystów, jak: Wicher, Bendik Giske, Greenwald Lads Club, Yves Tumor, Rosa Vertov, Tropical Fuck Storm, Pure Bedlam, Midwife, Janusz Jurga, Ty Segall.
Wicher – Czary i Czarty (2021) [dark pagan folk]
Nie ciągnie mnie do starych czasów. Programy i seriale historyczne pokazują nam wielkie bitwy, mądrych władców, piękne zamki i wzniosłe czyny ówcześnie żyjących panujących. Wygląda to bardzo atrakcyjnie, a ja dobrze wiem, że w tamtym okresie byłbym biednym chłopem, który zapieprza od rana do wieczora i umiera przed trzydziestką z wycieńczenia lub jakiegoś nieznanego już dzisiaj choróbska. Przeszłość jest dla mnie ciekawa tylko przy odsłuchu takich perełek jak Czary i Czarty. Pewnie dlatego, że ta płyta przenosi nas do świata chat z mchu, gliny i porostów. Nie ma tu lśniących mieczy, brak też złota w skarbcu. Jest brudna, bagnista ziemia, las gęsty jak brwi Jana Olszewskiego i zapomniane, lokalne duchy. Rządzą druidzi i ich obrządki, poprzez które nakładają klątwy lub błogosławieństwa. Ich Czary i Czarty naprawdę działają.
Bendik Giske – Cracks (2021) [experimental electroacoustic jazz]
Co by było, gdyby Colin Stetson usiadł na chmurce i zaczął grać nam z niebios? Ano prawdopodobnie zamieniłby się w Bendika Giske. Działający w Berlinie Norweg ma taki sam, charakterystyczny styl gry na saksofonie, co Amerykanin, ale wydobywanymi przez swoje płuca dźwiękami buduje zupełnie inną atmosferę. Przestrzeń zapełniona jest ambientowym, mięciutkim tłem, uzupełnianym gdzieniegdzie niepokojąco brzmiącą elektroniką i głosem, traktowanym tu jako dodatkowy instrument. Całość ma autentyczny posmak muzyki nie z tego świata. Jest delikatna, krucha, a jednocześnie pochłania w całości uwagę słuchacza. Cracks to jedno z najciekawszych tegorocznych wydawnictw z muzyką instrumentalną, sytuującą się gdzieś na przecięciu gatunków i tworzących tym samym nową jakość.
Greenwald Lads Club – It Is Safe Now EP (2021) [drone ambient metal]
Świat się kończy i ludzkość umiera. Nikt po nas nie płacze, a już na pewno nie robi tego natura, która wreszcie może odżyć i odebrać to, co jej należne. Ten znany i lubiany przez wielu twórców scenariusz apokalipsy wziął na tapetę Wojtek Filipowicz, ojciec projektu Greenwald Lads Club. Wojtka możecie znać i znacie z Syndromu Paryskiego, ale przed odsłuchem jego pierwszego solowego wydawnictwa lepiej pozbądźcie się związanych z tym projektem skojarzeń. It Is Safe Now to ambientowa opowieść z podróży po zdewastowanej przez człowieka Ziemi z okazjonalnymi, metalowymi akcentami w tle. Depresyjna to wycieczka, ale też inna być nie może. Zniszczyliśmy wszystko, więc na nic lepszego nie zasługujemy.
Yves Tumor – The Asymptotical World EP [psychedelic dance / post-industrial]
A, zagrałem już prawie wszystko, więc tym razem pójdę w stronę zabarwionego psychodelą post-punka i salonowego industrialu. Nie wiem, czy by ją autoryzował, ale mógłbym przypisać autorstwo powyższej wypowiedzi tworzącemu pod szyldem Yves Tumor Seanowi Bowie. Jego najnowsza EPka to konsekwentne poszerzanie granic własnego świata dźwięków. Tym razem kierunkiem była przystępność materiału, a sam twórca znalazł naprawdę dobry kompromis pomiędzy kompozytorskimi ambicjami a uproszczeniem brzmienia. Jeśli lubicie dotychczasową twórczość Seana, to spodoba Wam się i The Asymptotical World. Natomiast jeśli jej nie znacie, to to samo wydawnictwo będzie idealnym wprowadzeniem do jego uniwersum. I przy okazji niezłym streszczeniem obecnych trendów muzyki alternatywnej.
Rosa Vertov – Day In Day Out (2021) [noise pop / shoegaze]
Wreszcie – chciałoby się powiedzieć. Udało się Rosie Vertov to, co wcześniej nie w pełni jej wychodziło. Zawsze czułem, że w tych dźwiękach był potencjał, ale brakowało konsekwencji. Tej nie brakuje na Day In Day Out – płycie, na której brzmieniowe klocki wpadły w odpowiednie miejsca, dzięki czemu mamy do czynienia z bonusową dawką przyjemności płynącej z odsłuchu. Senny nastrój wreszcie nie usypia, a wciąga. Dodatkowym elementem jest niepokój wylewający się z poszczególnych dźwięków. Niby czujemy się bezpiecznie, ale gdzieś z tyłu głowy czujemy nieprzyjazne swędzenie, które nie pozwala nam na to, by w pełni odpocząć. I tak trwamy w tym nieco pokręconym świecie zbudowanym na płonnych nadziejach i niemożliwych do spełnienia marzeniach. Zaskakująco przyjemny jest to stan.
Tropical Fuck Storm – Deep States (2021) [art garage noise]
Cieszy mnie niezmiernie to, że nie próbowali znów nagrać tego samego. Mogliby, bo przecież mają talent do tworzenia piosenek opartych na garażowym przesterze. Udowodnili to na poprzednich płytach, ale też w innych projektach. Nie, tym razem piosenek nie ma i nie będzie. Został sam przester, który nie jest już jednym z elementów czy też środkiem do osiągnięcia celu. On jest głównym aktorem teatru hałasu, jaki proponuje nam na Deep States Tropical Fuck Storm. Zespół balansuje na granicy słuchalności, a jednocześnie pozostaje w głębi swego istnienia tą samą, lubującą się w garażowym brzmieniu i wspólnym jamowaniu przy wsparciu lekkich specyfików kapelą. Nie wiem, jak im się to udało, ale ten album jest jednym z najgłośniejszych, najbardziej antyrockowych wydawnictw ostatnich lat, który jednocześnie stanowi definicję rocka i ożywia wpisaną w niego bezkompromisowość. Nie zatykajcie uszu – ten jazgot jest piękny.
Pure Bedlam – Taking Shape (2021) [rock / grunge]
Rock z pazurem, jak to mawiają najstarsi recenzenci. Taki, co to mógłby porwać tłumy – gdyby tylko tłumy wiedziały o tym, że istnieje. To wcale nie taki nierealny scenariusz, bo Pure Bedlam ma w swoim portfolio sporo atutów. Tzw. światowe brzmienie to jedno z nich: trochę post-hardcore’owa agresja, trochę przybrudzona, grunge’owa melodyjność. Całkiem zapamiętywalne, ocierające się o przebojowość kawałki to drugi, duży plus. Zaszkodzić może z kolei trudno definiowalne brzmienie, bo nie wiem, czy tzw. szeroka publika dałaby radę odnaleźć się w tym, że z jednej strony gitary smucą, a z drugiej wokal ma ochotę rozjebać świat. Dla mnie to kolejny atut, ale wiecie, jak jest. W każdym razie Taking Shape jest uroczo niepolski w tym swoim graniu alternatywnego rocka i bardzo mi się ta postawa podoba.
Midwife – Luminol (2021) [drone slowcore]
Napawanie się smutkiem to niebezpieczna droga. Za to mały romans z melancholią… czemu nie? Płyta Luminol przedstawia to drugie podejście do ciemniejszej strony osobowości każdego z nas. Czasami nie ma co walczyć z chandrą, odganiać złych myśli i próbować wyjść z doła. Niewielkie zanurzenie w krainie ponuractwa może przynieść nieoczekiwane oczyszczenie. Pamiętajcie tylko, by nie nurkować zbyt głęboko. Midwife na swojej nowej płycie wskaże Wam, jak tego dokonać.
Janusz Jurga – IST (2021) [tribal ambient dub]
IST to bezpośrednia kontynuacja drogi artystycznej, jaką podąża praktycznie od początku swojej działalności twórczej Janusz Jurga. Wyzierające z leśnych ostępów, podlane psychodelicznym kwasem techno to coś, w czym Jurga czuje się najlepiej. Dopieszczając swoje brzmienie, jego twórca doszedł na opisywanej płycie niemalże do perfekcji. Mocną stroną wydawnictwa jest produkcja. Jest nią też wysoki poziom imersji dźwięków, czemu sprzyja rozwojowy charakter kompozycji. Las też jakby gęstszy, bo w muzyce Jurgi pojawiło się więcej elementów egzotycznych. To już nie swojskie świerki i wierzby, a raczej palmy i czerwonokrzewy. Duchota i gęstość kompozycji nie tyle osaczają, ile hipnotyzują słuchacza. Warto poddać się temu procesowi.
Ty Segall – Harmonizer (2021) [synth heavy psych rock]
Ustalmy sobie jedno – Ty Segall może nagrywać sobie ile chce i co chce. Markę ma już wyrobioną, a fani jego twórczości i tak sięgną po każdą, kolejną płytę sygnowaną jego nazwiskiem. Czy tworzy albumy do siebie podobne, czy też nieco różniące się od siebie – to chyba też nie ma już na tym etapie znaczenia. Jeśli jednak traktujecie wybiórczo jego dyskografię, to pragnę donieść, że Harmonizer to jeden z ciekawszych krążków tego artysty. Segall bierze tu na warsztat syntezator i wskrzesza zapomniane nieco oblicze psychodelii, która swego czasu mocno romansowała z tym właśnie instrumentem. Segall łączy to oczywiście ze swoim garażowym rodowodem, dzięki czemu efekt jest ciekawy i dość nietypowy. W praktyce brzmi to trochę jak bardziej alternatywne, mniej skupione na rock n’ rollowej, a bardziej na progresywnej stronie Queens of the Stone Age. Tej, którą zespół Homme’a zgłębiał na późniejszych albumach.