Podsumowanie 2021 roku. Topka zagraniczna

Pamiętacie jeszcze 2020 rok? Obraz jest z pewnością już nieco zamglony, bo to w końcu dawne dzieje. Przez ten czas wydarzyło się tak wiele (lub tak mało — to podobno zależne jest od osobistej optyki), że trudno rozeznać się w tym, co było wczoraj, a co działo się wcześniej. Piję do tego, że rok 2020 i 2021 były w wielu względach bliźniaczo do siebie podobne.

Na pewno oba wspomniane okresy były mało wyraziste. Co prawda w porównaniu z poprzednimi latami łatwo byłoby je wyróżnić za pomocą konkretnych elementów (wszyscy dobrze wiecie, o czym mówię), ale już analizując kolejne dni, tygodnie, miesiące, a później zestawiając ze sobą oba lata, trudno byłoby wskazać dokładną chronologię pewnych wydarzeń. Może, a nawet na pewno jest to kwestia subiektywna, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że było jak na znanym wszystkim, sparafrazowanym przeze mnie tekście z mema: „tak sobie, ale przynajmniej stabilnie”. Tyczy się to także muzyki.

Pod względem wydawnictw, które ukazały się przez te dwa lata, było naprawdę różnorodnie i ciekawie. Poziom też był całkiem niezły, by nie powiedzieć, że wysoki. To wszystko prawda, ale ja chciałbym ponarzekać — taką mam naturę. Liczba muzyki, którą „trzeba” przesłuchać, by znaleźć prawdziwe perełki, jest coraz większa. Orientowanie się w nowościach wyrasta powoli na dyscyplinę olimpijską. Walkę toczy się już nie tylko z czasem, własnymi umiejętnościami multitaskingu, zdolnościami percepcji czy gustem osobistym. Do tego dochodzą wszechmocne algorytmy i ogólna niechęć statystycznego (lub stereotypowego) słuchacza do tego, by sięgnąć gdzieś dalej, niż na tworzone przez streamingowe programy playlisty z serii Weekly. Dorzućmy do tego odcięcie od jednego ze źródeł poznawania nowych brzmień w postaci koncertów i festiwali oraz sporą liczbę opóźnionych premier, a otrzymamy dość specyficzny klimat promowania muzyki.  Za dużo marudzę? Pewnie, ale spróbujcie nie przyznać mi racji 😉

Są też oczywiście pozytywy. Może trudniej zauważalne z perspektywy, ale takie, które dają dużo radości z obcowania z muzyką na co dzień. Po pierwsze (i drugie), to jej liczba oraz różnorodność, o których już wspominałem. Będąc fanem danego gatunku, spokojnie można znaleźć dla siebie masę płyt, które trafią w nasze gusta. Do tego osoby z otwartą głową mogą cieszyć się z liczby albumów, na których dominują naprawdę nietypowe połączenia stylistyczne. Takich wydawnictw wychodzi obecnie naprawdę sporo. Do tego wspomniana już łatwość w dotarciu do słuchacza. Szanse są równe i choć nie każdy artysta musi być wytrawnym marketingowcem, tak wiele zależy w tym aspekcie właśnie od twórców. Coś za coś.

Na szczęście nie spełniły się moje obawy co do tego, że rok 2021 będzie rokiem, w którym zostaniemy zalani tzw. pandemicznymi, powiązanymi bezpośrednio z lockdownami płytami. Umówmy się — nie da się na siłę, tylko z powodu posiadania wolnego czasu stworzyć czegoś, co będzie mieć wysoką wartość artystyczną. Kreatywność nie przychodzi na zawołanie albo tylko dlatego, że mamy akurat warunki do tworzenia. Ten wątek był więc obecny, ale na szczęście nie wybijał się aż tak bardzo spośród innych tematów.

Istotne za to było rozwijanie się trendów, które są już obecne w muzyce od kilku lat. Gitarowe granie z Wysp Brytyjskich, polski metal, jazz w nowoczesnym wydaniu, wysokiej jakości pop, eklektyczna elektronika i koncentracja na transowym graniu to rzeczy, które nie są nowościami, ale cieszy to, że cały czas są kontynuowane. To właśnie ww. motywy najbardziej przyciągały mnie w tym roku najczęściej do muzyki. Widać to zresztą na poniższej liście. Widać też, że lista ta jest zdecydowanie krótsza niż ta, którą sporządziłem rok temu. Może to kwestia lepszej selekcji, a może też tego, ze płyt dobrych, tak jak wspomniałem, było naprawdę dużo, ale tych wybijających się jakością — nieco mniej.

W każdym razie zapraszam na poniższą listę, zawierającą topkę płyt z zagranicy, wydanych w 2021 roku. Kolejność alfabetyczna. Wśród artystów: Bendik Giske, BLK JKS, The Bug, Cleopatrick, Dry Cleaning, FACS, Kælan Mikla, LICE, Low Life, Lump, Mako Sica, Mdou Moctar, Sei Still, Shame, Springtime, Turnstile, Twin Shadow, Unto Others.

Na start playlista Spotify, zawierająca po jednym utworze z każdej z opisanych płyt.

Bendik Giske – Cracks

Co by było, gdyby Colin Stetson usiadł na chmurce i zaczął grać nam z niebios? Ano prawdopodobnie zamieniłby się w Bendika Giske. Działający w Berlinie Norweg ma taki sam, charakterystyczny styl gry na saksofonie, co Amerykanin, ale wydobywanymi przez swoje płuca dźwiękami buduje zupełnie inną atmosferę. Przestrzeń zapełniona jest ambientowym, mięciutkim tłem, uzupełnianym gdzieniegdzie niepokojąco brzmiącą elektroniką i głosem, traktowanym tu jako dodatkowy instrument. Całość ma autentyczny posmak muzyki nie z tego świata. Jest delikatna, krucha, a jednocześnie pochłania w całości uwagę słuchacza. Cracks to jedno z najciekawszych tegorocznych wydawnictw z muzyką instrumentalną, sytuującą się gdzieś na przecięciu gatunków i tworzących tym samym nową jakość.

BLK JKS – Abantu / Before Humans

Ufff! W ten właśnie sposób odetchnąłem po odsłuchu nowej płyty BLK JKS. Bardzo lubię ten skład i mam słabość do ich złożonych, eksperymentujących z afrykańskim brzmieniem dźwięków. Właściwie to miałem, bo pierwsza i jedyna duża płyta wyszła w 2009 roku. Powroty po dwunastu latach bywają różne, ale po odsłuchu Abantu / Before Humans można stwierdzić, że w tym przypadku czynnikiem mobilizującym była potrzeba serca, a nie portfela. Zresztą za BLK JKS trzyma kciuki sporo osób i warto wspomnieć, że na albumie udzielają się gościnnie m.in. raper Morena Leraba, gitarzysta Madala Kunene czy producent Money Mark. Każdy z nich dokłada swoją cegiełkę do futurystycznego, eklektycznego brzmienia grupy. To jednak nie jest zwykła stylistyczna popisówka. BLK JKS łączy ze sobą nietypowe muzyczne tropy i niejako absorbuje je do własnej, bardzo charakterystycznej formy. Abantu / Before Humans brzmi jak powieść drogi. Towarzyszą nam krajobrazy pustynne, ale i obrazy pełne kolorowej, tętniącej naturalnością roślinności. To wizyty w pełnych życia miastach i miejscach niedających się porwać pędzącej przed siebie cywilizacji. Globalizacja i etniczność w jednym. A na pierwszym planie jakość z gatunku tych najwyższych.

The Bug – Fire

(…) Bas napierdala na całego od pierwszej sekundy. Z początku czujemy się zagubieni, ale szybko łapiemy flow i wskakujemy do tego świata zbudowanego z basu i pretensji do rzeczywistości. Krajobraz to niemalże post-apokaliptyczny, ale udaje nam się w nim odnaleźć. Flow każdego z zaproszonych nawijaczy, tak od siebie różne, złożone w kupę daje pełen ogląd sytuacji. Jest zaangażowanie, autorska nawijka i to coś w każdym z głosów, czego nie da się opisać w kilku słowach. Ostateczność? Balansowanie na granicy? Zaangażowanie totalne? Wszystkiego po trochu jak myślę. 

Jak to buja, moi drodzy. Nie ma piękniejszych basów niż te, które wychodzą spod ręki Kevina Martina. Nie ma lepszych piosenek skupionych wokół tego, wiercącego w brzuchu i przewalającego wnętrzności podbicia. The Bug dobrze o tym wie i na Fire wykorzystuje swoje umiejętności w pełni. (…)

Cleopatrick – Bummer

(…) Zakochałem się w prostocie Bummer, pierwszym długograju Luke’a Gruntza i Iana Frasera. Dwaj młodzieńcy z małej mieściny Cobourg ze stanu Ontario nagrali jedną z najbardziej przebojowych płyt tego roku. Towarzyszy mi niemal wszędzie. Słucham jej, gdy tylko mam ochotę odpocząć od nieco bardziej skomplikowanych dźwięków. Włączam zaraz po wyjściu z domu, by doładować się niezbędną do działania energią. Zdarza mi się odpalać utwory wyrywkowo, oglądać teledyski i odtwarzać wybraną kompozycję raz po razie. W moim przypadku to spore wydarzenie.

(…) Nie mam wątpliwości co do tego, że gdyby chłopakom udało się zrobić wokół siebie nieco zamieszania, to z łatwością zastąpiliby na muzycznej scenie łapiący zadyszkę duet z Royal Blood. Widzę pewne podobieństwo, ale wokół Cleopatrick mniej jest dobrego marketingu, a zdecydowanie więcej świetnych piosenek. Skandowany, a właściwie to zarapowany, diss na epigonów w Family Van; napady złości napędzane przesterem i kawalkadą bębnów w otwierającym Victoria Park; bardzo szczere, utrzymane w konwencji stonerowej ballady wyznanie o byciu prześladowanym w The Drake; spowiedź oszukanego przez najbliższych, do której przygrywają bębny ciężkie jak kamień tkwiący w sercu w Peppers Ghost czy kojarzące się z Chrisem Cornellem za najlepszych czasów, trafiające w czuły punkt 2008. (…)

Dry Cleaning – New Long Leg

Zdarza mi się zakochać od pierwszego wejrzenia. (…) Tak właśnie było z New Long Leg. Ba, nawet teraz wywieszam białą flagę, wiedząc, że nie oddam swoim tekstem sprawiedliwości płycie brytyjskiego Dry Cleaning. Przekaz tej recenzji nie dorówna temu, co do powiedzenia ma w swych abstrakcyjnych, ale przy tym poetyckich tekstach Florence Shaw. Nie potrafię operować słowami w tak rytmiczny, wyraźny i wwiercający dziurę w trzewiach sposób, jak robi to sekcja, za którą odpowiadają Lewis Maynard (gitara basowa) oraz Nick Buxton (perkusja). Wreszcie, nie potrafię tak melodyjnie opowiadać o tym, co siedzi w mojej głowie. A tę umiejętność posiadł i rozwinął, operujący oddziałującymi z wielką siłą na wyobraźnię odbiorcy riffami, gitarzysta Tom Dowse.

(…) Przyznaję, że może być ciężko przekonać się do specyficznych tekstów, ale przede wszystkim do maniery wokalnej Shaw. Wokalistka nie śpiewa tu ani przez sekundę, a recytuje kolejne wersy swojej „poezji dnia codziennego”. I staje się jądrem całego brzmienia grupy. Trochę jak na zeszłorocznym, równie udanym i oryginalnym albumie The Cool Greenhouse. W tym jednak przypadku muzycy towarzyszący Shaw nie wypełniają przestrzeni pomiędzy kolejnymi sylabami taneczną odmianą post-punka. Nie, w tym przypadku muzyka zespala się z każdym słowem, stanowi jego dopełnienie i uwydatnia przekaz. (…)

FACS – Present Tense

Jest kilka takich post-punkowych kapel, które grając niby ten sam gatunek (co wszyscy – chciałoby się dodać), grają jednak coś zupełnie odmiennego. Tak rzucając pierwszymi, lepszymi nazwami to są to chociażby: Protomartyr czy Ought. Do nich dołączyły w ostatnim czasie inne moje odkrycia, czyli Dry Cleaning oraz The Cool Greenhouse. A pomiędzy tymi dwoma zestawami jest jeszcze Facs. Znane i słuchane od dawna. I nadal niedoceniane. Present Tense nie jest płytą, która cokolwiek w tym aspekcie zmieni. Jak to – czyżby zespół obniżył poziom? Wręcz przeciwnie. To może zaczęli grać coś innego, co może wzbudzić niechęć obecnych fanów? Zły trop. Stare, dobre Facs. Z dziwnymi pogłosami w tle, marzycielsko pogrążone w wolnych tempach. Hipnotyzujące powtarzalnością i wciągające w swój świat od pierwszej do ostatniej sekundy. Z tego względu nie przekonają do siebie tą płytą nikogo, kto już ich nie kocha. Kwestią otwartą pozostaje to, czy tacy słuchacze w ogóle istnieją.

Kælan Mikla – Undir köldum norðurljósum

(…) Nowy album islandzkiego tria Kælan Mikla jest wyjątkowy pod kilkoma względami. Grupa podsumowuje nią swoją, niedługą przecież, drogę twórczą, umieszczając wszystkie pojawiające się dotychczas elementy własnego stylu na jednej, w dodatku bardzo zwartej pod względem klimatu płycie. Mamy więc do czynienia z muzyką gotycką właściwie w każdej jej formie: od post-punkowego, klasycznie brzmiącego i prowadzącego nas za rękę basu (The Cure), przez nieco eteryczne, zbudowane na harmoniach, w dodatku dla większości odbiorców niezrozumiałe z powodu języka islandzkiego wokale (Cocteau Twins) przez nieco nowocześniejsze, elektroniczne, rozmyte i marzycielskie granie w stylu Drab Majesty. I ten chłód. Jak za najlepszych, coldwave’owych czasów. 

To nie wszystko. Prawdziwą wartością tego materiału jest jego nieokrzesanie. To rzecz z gruntu pierwotna, taka jak dzikie tańce odprawiane w środku ciemnego, strasznego lasu. Z ogniskiem, rytuałami znanymi tylko wtajemniczonym gdzie, choć na chwilę, możemy scalić się z naturą. To jej duch wypływa z każdego dźwięku, wokalnego zaśpiewu i złowieszczego sampla. Dzikość została tu zamknięta (nie mylić z oswojeniem) i przeniesiona w nowe czasy, w których chcielibyśmy udawać, że jesteśmy tak bardzo ucywilizowani i że nas to nie dotyczy. Dotyczy i będzie dotyczyć coraz mocniej.

Wisienką na torcie są kompozycje. Stwierdzić, że są zróżnicowane, przemyślane oraz świetnie wyprodukowane, to banał. Oczywistość. Jednak nie to czyni je wyjątkowymi, przynajmniej nie w połączeniu z zimnem i dzikością materiału. Kælan Mikla udała się rzecz niebywała, bo do wszystkich tych elementów udało się grupie dodać przystępność. Utwory są bardzo melodyjne, wręcz popowe i przez to z jeszcze większą mocą oddziałują na odbiorcę. Uzależniają, przed czym wcale nie chcemy się bronić. Romantyzują mrok, a my poddajemy się temu w pełni. Jesteśmy bezradni i dobrze nam z tym. (…)

LICE – WASTELAND: What Ails Our People Is Clear

Definicja szaleństwa? Posłużmy się znanym cytatem, niesłusznie przypisywanym Albertowi Einsteinowi, a spopularyzowanym przez jedną z odsłon serii Far Cry. „Szaleństwem jest robić wciąż to samo i oczekiwać innych rezultatów”. Trudno się z tym nie zgodzić, prawda? Ja proponuję inną definicję. Szaleństwem i totalnym odklejeniem od rzeczywistości jest płytowy debiut brytyjskiego LICE pt. WASTELAND: What Ails Our People Is Clear.

(…) Otwierający Conveyor wita nas dźwiękami wymyślonego przez zespół instrumentu, opracowanego na podstawie notatek włoskich futurystów. Zaraz po nim no wave’owy rytm zderza się ze ścianą gitar a’la Corgan z najlepszych lat. Na dodatek wszystko tu tonie w pogłosach. Wokal odbija się echem od ścian, taśma to przyspiesza, to spowalnia, a nieliczne momenty odpoczynku to te, w których gitary rozrywają nam uszy. Schizofreniczny Espontáneo miesza ze sobą niepokojący ambient z noisem i odhumanizowanym hardcorem, a singlowy R.D.C. bawi się funkiem w odcieniu industrialnym, by zaraz wpaść w noise rockowy, zakrapiany południowym brzmieniem amok. W niespełna trzyminutowym Arbiter LICE zamyka wszystkie zalety Toola w malutkim opakowaniu i tworzy z niego wizytówkę własnych umiejętności. Po drugiej strony mamy Seratę – zaskakującą prostotą kompozycję, która pozwala odkryć, że LICE nie zostało stworzone przez bezduszne roboty, a pełnych emocji ludzi.

 (…) Nie dla każdego takie dziwy. WASTELAND: What Ails Our People Is Clear to chaos i nawet jeśli kontrolowany, smycz, na której trzyma go zespół, jest już bardzo mocno popękana. Czuć też kilka momentów, w których nieporządek wyrywa się LICE z ręki i przez chwilę hasa sobie bez żadnej opieki w głośnikach. Przez to nie jest to z pewnością płyta idealna, ale też sam jej charakter niejako na to nie pozwala. Pomimo tego (lub dzięki temu), uzależnieni od podejmowania ryzyka Brytyjczycy postawili wszystko na jedną kartę i… udało się. Udało im się stworzyć coś niepodrabialnego i cholernie oryginalnego. Uwielbiam takich straceńców.

Low Life – From Squats to Lots: The Agony and XTC of Low Life

Australijczycy z albumu na album zdają się zamykać w sobie coraz bardziej. Introwertyczny, mamroczący, a przy tym tak bardzo rytmiczny post-punk w ich wykonaniu dochodzi praktycznie do ściany na najnowszym wydawnictwie. Brakuje niewiele. To prawdopodobnie ta płyta, po której grupa albo całkowicie zmieni swój styl, albo zacznie parodiować samą siebie. Póki co jest jednak bezpieczna. Nagrała naprawdę wspaniały, przepełniony mrokiem materiał. Przypieczętowała tym samym własne brzmienie i odcisnęła wyraźne piętno na współczesnej scenie gatunku. Choć zrobiła to nieco korespondencyjnie, machając nam nieśmiało z daleka. W końcu nie taki przyświecał jej cel.

Low Life zdołało zbudować na From Squats to Lots: The Agony and XTC of Low Life swój własny, duszny, ale też przytulny świat. Nie ma szans na to, by znaleźli się na pierwszych stronach gazet lub ktoś wykorzystał błysk flesza do tego, by rzucić nieco światła na ich twórczość. I bardzo dobrze. To kraina idealna dla wszelkiej maści odszczepieńców i osobowości żyjących poza mainstreamem. Oni też muszą mieć swoje miejsce.

Jest w nim naprawdę przyjemnie i czuję, że jeszcze trochę tu pozostanę.

LUMP – Animal

W teorii nie było szans na to, bym stał się fanem tej płyty. Podbita folkiem elektronika z mocno wyeksponowanym, przejawiającym artystyczne ambicje wokalem na pierwszym planie nie jest muzyką, z którą chciałbym spędzić więcej niż chwilę. Praktyka pokazała, że jednak mam na to ochotę. I to jeszcze jaką!

Nie wiem jak wytłumaczyć ten fenomen, bo Animal jest właśnie takie, jak opisałem powyżej. To materiał uduchowiony, w dodatku faktycznie mocno bazujący na głosie Laury Marling. Druga strona medalu to odpowiadający tu za dźwięki Mike Lindsay, który wcale ma nie zamiaru stać się drugoplanowym bohaterem płyty. Protagonistów mamy więc dwóch i to takich, którzy finalnie zdają się nadawać dokładnie na tych samych falach. Po kilku odsłuchach Lindsay wyrasta na głównego architekta, budującego świat z dźwięków wysmakowanych, subtelnych, ale też mających w sobie pewną drapieżność. Świetną scenografką, która uzupełnia krajobraz kolegi jest z kolei Marling. Dzięki jej wokalnym umiejętnościom głos w sposób perfekcyjny zestraja się zarówno z brzmieniem, jak i nastrojem muzyki.

Finalnie parze twórców wyszło coś, co brzmi znajomo, ale też świeżo. Nie potrafię przyporządkować tej płyty do konkretnego nurtu czy trendu, ale nie mogę pozbyć się wrażenia, jakbym obcował z nią już wcześniej. W tym wypadku nie chodzi jednak o zapożyczenia z przeszłości, a po prostu zgrabną syntezę tego, co było z tym, co będzie.

Mako Sica / Hamid Drake featuring Tatsu Aoki & Thymme Jones – Ourania

Kolejna płyta Mako Sica nagrana z legendą free jazzu – perkusistą Hamidem Drake’iem. Tym razem skład zespołu reprezentują Brent Fuscaldo oraz Krzysztof Drążek, a trio wspomagają dodatkowo Tatsu Aoki i Thymme Jones. Nie będę przy tym wymieniać wszystkich instrumentów, na których grają muzycy, bo zajęłoby to więcej miejsca niż właściwy opis zawartości albumu Ourania. A ta stanowi synonim wolności – twórczej, dźwiękowej i stylistycznej. Panowie wychodzą od egzotycznie brzmiących jazzowych miniatur, by płynnie skręcić w rejony awangardowe, uzupełnić bazę post-rockiem i pokryć całość warstwą prawdziwej, a przy tym mrocznej psychodelii. Brzmi jak przepis na skomplikowaną muzykę dla nikogo, a jest wręcz odwrotnie. Trudno nie wsiąknąć w ten trudny do opisania klimat. Trochę przesycona papierosowym dymem amerykańska knajpa sprzed kilkudziesięciu lat, a trochę zapomniane przez bogów pustkowia gdzieś na Bliskim Wschodzie. Bariera wejścia do tej przedziwnej krainy jest zaskakująco niska i warto sprawdzić samemu, jak wyjątkowa jest to miejscówka. Nie bójcie się. Ourania czeka na odkrycie.

Mdou Moctar – Afrique Victime

Czy wiecie, że kosmos to jedna wielka piaskownica? Ziemia to zaledwie ziarenko piachu. Niewiele znaczące w kontekście całego istnienia, a jednak znajdujące się dla nas, ludzi, w centrum życia. Te niezbyt odkrywcze myśli przywędrowały do mnie za sprawą Afrique Victime. Najnowszy krążek pałającego się gitarową odmianą tradycyjnej muzyki ludu Tuaregów Mdou Moctara to zamknięta w nieco ponad 40 minutach podróż po galaktykach – zarówno tych dalszych jak i bliższych. Tłumacząc rdzenne rytmy na formę rockową, Moctar zdaje się odlatywać coraz dalej od naszej ojczystej Ziemi. Jego psychodeliczny blues jest zabarwiony energią kosmiczną, a sam muzyk, wygrywając poszczególne riffy, zdaje się machać do nas z orbity. I ja odmachuję, bo Afrique Victime to rewelacyjna płyta.

Sei Still – El Refugio

Przenikanie się kultur to coś, co zawsze mnie interesowało. Na co dzień prawdopodobnie w ogóle tego nie zauważamy. Wyjście na pizzę czy Bubble Tea nie robi na nas większego wrażenia. W końcu to żadna ekstrawagancja, a normalna rzecz. Tylko że wcale nie.

Sei Still to kolektyw z Meksyku, ale rezydujący od dłuższego czasu w Berlinie. I na jego drugiej płycie pt. El Refugio słychać to bardzo wyraźnie. Materiał, który się na niej znalazł, to jak zderzenie dwóch, zupełnie różnych światów. Chłodny minimalizm i krautrockowa motoryka mieszają się z elementami mistycznymi i pradawnymi, skąpanymi w słońcu opowieściami zza wielkiej wody. Daje to niesamowity efekt, bo gdy zamykam oczy, to zamiast industrialnych ulic stolicy Niemiec, widzę raczej kolorowe zaświaty wprost z filmu animowanego Coco. Wiem, to prostackie skojarzenie, ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że pomimo zdystansowanego charakteru tej muzyki, Sei Still opowiadają o życiu. Co prawda o tym, które ma miejsce w zaświatach, ale cóż — nadal jest to jakiś rodzaj istnienia. 

To wizja trochę przerażająca, a przy tym kusząca i bardzo uzależniająca. Tak jak całe El Refugio.

Shame – Drunk Tank Pink

Obrzeża mainstreamu, nawet tego dotyczącego muzyki alternatywnej, nie są takim złym miejscem. Światła reflektorów w tej branży i tak nie świecą na tyle mocno, by po jednym hicie wygrzewać się w ich blasku na zawsze, a z pozycji nieco przyciemnionej można spokojnie robić swoje. Shame, zespół mniej popularny od grup, do których jest porównywany, czyli Idles i Fontaines D.C., jest tego doskonałym przykładem.

(…) Motyw depresji jako dominującego wątku na albumie nie jest niczym nowym nawet w kontekście angielskiej sceny, bo podobna tematyka pojawia się u wspomnianych Idles, a także w dość sporych proporcjach na A Hero’s Death Fontaines D.C.. Shame ogrywa go jednak w trochę inny sposób. Zespół kontynuuje brzmienie z pierwszej płyty (Songs of Praise z 2018 roku), ale słychać, że poczynił duży progres w kwestii umiejętności wykonawczych. Z wymienionej trójki to właśnie grupa z Londynu może pochwalić się najbardziej ambitnym, trudnym do sklasyfikowania brzmieniem. U podstaw jest to post-punk, ale aranżacje zdradzają inspiracje art punkiem. Mieszanina stylów widoczna jest nawet w kontekście pojedynczych utworów. Shame zaskakuje wysokimi umiejętnościami zmiany tempa, na przykład w rozmarzonym, noiserockowym Born in Luton czy singlowym, zgrabnie udającym przebojowość Water in the Well. Uwagę zwraca również wysoki poziom oddawania emocji zawartych w tekstach za pomocą muzyki: tak jak w obłąkańczo-tanecznym March Day lub agresywnym, slowcore’ującym Snow Day. Ponadto Shame nie boi się wykorzystywania nowych środków stylistycznych, chociażby w kończącym płytę Station Wagon – nerwowym post-rocku, którego niepokojący nastrój podbija użycie dźwięków fortepianu. (…)

Springtime – Springtime

Czy hałas może brzmieć intymnie? O jego melancholijnej stronie wiem już od dawna, ale nie przypuszczałem, że zgrzyty, piski i sprzężenia mogą mieć tak osobisty wymiar. A taki charakter ma płyta Springtime, w której palce maczał guru współczesnego noise rocka — znany z The Drones czy Tropical Fuck Storm  – Liddiard.

Patrząc jednak na pozostałych twórców i zapoznając się bliżej z samym materiałem łatwo odkryć tajemnicę tego, dlaczego Springtime brzmi tak, jak gdyby ktoś zapragnął wykonywać za pomocą hałasu uduchowione pieśni. Bardzo duża w tym zasługa grającego niezwykle oszczędnie na perkusji, znanego ze współpracy z Markiem Kozelkiem Jima White’a. Jeszcze większym bohaterem „Springtime” jest związany na co dzień w The Necks Chris Abrahams. To jego pełne ciepła i emocji klawiszowo-fortepianowe partie przygaszają nieco, ale też będąc przeciwwagą, na swój sposób podbijają gitarowe przestery Liddiarda. Dzięki temu każdy z dźwiękowych detali jest ważny, a tych znajdziemy tu naprawdę sporo. I uwierzcie mi — chce się ich szukać podczas kolejnych odsłuchów tego materiału.

Turnstile – Glow On

Słucham tej płyty już tak długo i tak intensywnie, że bardzo trudno jest mi coś o niej napisać. Straciłem dystans. Zamiast obiektywnych stwierdzeń i zręcznych metafor mam ochotę napisać caps-lockiem KONIECZNIE TEGO POSŁUCHAJCIE. Cóż, zresztą właśnie to zrobiłem.

Turnstile stali się z miejsca (nie do końca, bo pracowali sobie na tę pozycję poprzednimi płytami — ale nie o tym jest ten tekst) liderami sceny i bardzo mnie to cieszy. Post-hardcore w ich wykonaniu to muzyka popowa. Popowa nie w sensie, że miałka i przeprodukowana. Chodzi o to, że jest diabelnie przebojowa, świetna kompozycyjnie i jest w stanie porwać tłumy. A może nawet przenosić góry — kto wie? Mam na to nawet dowody. Może nie na to ostatnie, ale na poprzednie tezy jak najbardziej.

Otóż od premiery puszczałem Glow On wielu osobom z naprawdę zróżnicowanych grup. Album leciał na domówkach spokojniejszych oraz na tych bardziej imprezowych i na każdej z nich zespół wzbudzał zainteresowanie. Ktoś podchodził, pytał „ej, co to”, a ktoś inny zaraz wyręczał mnie w odpowiedzi — w końcu fama o jego wielkości rozniosła się szybko — i zaczynała się dyskusja. O tym, że „kurde, dobre”, „świeże, chociaż jakbym to już gdzieś słyszał ”, czy po prostu „jak oni się nazywają?”. Tak, nie boję się tego napisać. Glow On łączy pokolenia!

Nie ma na tej płycie ani jednego momentu, do którego można by się przyczepić. To wydawnictwo niemalże kompletne: bez dłużyzn, ciekawe aranżacyjnie, a przy tym koherentne i wprowadzająca masę ciekawych rozwiązań, które pewnie podpatrzyli sobie już inni gracze ze sceny i zaraz zaczną część z nich wykorzystywać u siebie. Czemu nie? Na ten moment nie wyobrażam sobie, by dało się coś lepszego nagrać w tym (sub)gatunku, ale chętnie dam się zaskoczyć.

A żeby podbić nieco stawkę, to powiem tylko, że gdybyśmy mieli 1991 rok, a nie 2021, to Glow On zrobiłby w mainstreamie takie samo spustoszenie, co Nevermind Nirvany.

Twin Shadow – Twin Shadow

Wrócić na szczyt, odnaleźć własną drogę czy może po prostu robić bez presji to, co lubi się najbardziej? Prawdopodobnie mamy tu do czynienia z mieszanką każdej z wyżej wymienionych motywacji, Twin Shadow wraca bowiem odmieniony. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że nowa płyta stanowi dla niego szansę na restart kariery.

(…) Autentyczność tego materiału kryje się w tym, że nie stanowi wcale powrotu do tego, co przysporzyło artyście największą popularność. Echa chillwave’u jeśli w ogóle tu występują, to są bardzo, bardzo odległe. Słońca za to jest sporo i zdaje się pochodzić z okolic Wysp Karaibskich. Do tego takie elementy, jak wyluzowane, zbudowane na dubowym rytmie, prostym metrum i nieco przaśnej, ale też uroczej na swój sposób, oldschoolowo brzmiącej elektronice podkłady. Całość zręcznie lawiruje pomiędzy przebojowością a artystycznymi ambicjami twórcy i zdaje się, że taki sposób komponowania przychodzi mu bardzo naturalnie.

Nie zawsze radość z tworzenia przechodzi na dźwięki i udziela się słuchaczowi, ale w tym przypadku udało się. Twin Shadow nie powiela schematów poprzednich płyt, faktycznie może być nowym otwarciem dla autora i trzymam za to kciuki, bo Twin Shadow nikomu niczego nie musi już udowadniać. Gwiazdą prawdopodobnie już nie zostanie, pokazuje za to, że nadal ma coś do powiedzenia, a to, co mówi, jest na tyle ciekawe, że warto pochylić się nad tym na dłużej.

Unto Others – Strength

Za jednym oknem burza, piorun błyska na horyzoncie, a do tego na pobliskim drzewie widzimy łypiącego na nas złowrogo kruka. Za drugim oknem świeci słonko, w tle widzimy krajobraz Wielkiego Kanionu i przelatującego gdzieś wysoko na niebie, machającego majestatycznie skrzydłami sokoła. Co to za dziwne miejsce, pytacie? Ano dom, w której powstawała druga płyta przemianowanego obecnie na Unto Others, a znanego wcześniej pod nazwą Idle Hands zespołu. Grupy, która definiuje na nowo to, czym może być epicki gotyk. Te dwa elementy są tu bardzo wyraźne i chociaż w teorii wydaje się, że to niemożliwe, to dopełniają się idealnie. Także jeśli nie mierzi Was wizja latającego na jednorożcu Nazgula, to Strength może stać się jedną z Waszych ulubionych płyt mijającego roku. W moim podsumowaniu tego okresu na pewno znajdzie się wysoko.