Dawno nie było zbiorczego wpisu z recenzjami. Zauważyłem ciekawą zależność – im rzadziej piszę, tym więcej tekstu powstaje. Tym razem też literek wyszło sporo, ale warto poczytać i posłuchać wszystkich wymienionych poniżej artystów.
A są to: Erith, Sons of Kemet, nuk!, BLK JKS, Mdou Moctar, Morświn, FACS, Pokusa, Perturbator, Syndrom Paryski.
Erith – Miasto snów (2021) [art indietronica]
Poczułem w pewnym momencie przesyt projektami, w których na tle elektronicznych podkładów wybrzmiewa damski wokal. Lubię taką muzykę, ale ilość nie przekładała się w tym przypadku na jakość. Na tym tle Erith wraz z debiutancką płytą Speed of Light był jak haust świeżego powietrza w upalny dzień. Nowoczesne brzmienie! Świetne piosenki! Oryginalność! Tak zakrzyknąłby niejeden profesjonalny recenzent muzyczny. Ja więc uderzę z innej mańki. Najbardziej trafiał do mnie pierwiastek autorski, bo tworząca projekt Martyna Biłogan faktycznie wyróżniała się z grona artystek parających się tym gatunkiem. W Mieście snów jest właściwie tak samo. To znów bardzo dobre, zróżnicowane, podbite nieco egzotyczną, ale też jakby rozpływającą się w powietrzu elektroniką piosenki. To też płynący na, pod i pomiędzy wszystkimi tymi dźwiękami subtelny, ale też zróżnicowany i bardzo samoświadomy głos Biłogan. Nie ma tu już tego efektu zaskoczenia, co przy debiucie, ale jest za to wysoka jakość materiału i pomysł na siebie. Jedyne moje „ale” to to, że wszystkie utwory powinny zostać zaśpiewane po polsku. W tym języku wokal Martyny wypada najlepiej.
Sons of Kemet – Black to the Future (2021) [afrojazz]
Ta płyta to coś więcej. To świadectwo niezgody na rasizm i próba spojrzenia w przyszłość. Czy coś się zmieni? Czy zamiast kolejnych podziałów ludzie zaczną ze sobą rozmawiać, a przede wszystkim – szanować – bez względu na dzielące ich różnice? Płytę rozpoczyna emocjonalna przemowa Joshua’y Idehena, który w trzy minuty przedstawia wszystkie tematy, które (dźwiękowo) poruszać będzie Sons of Kemet na Black to the Future. Jest to płyta mniej przebojowa (jeśli tak można w ogóle nazwać twórczość tego składu), za to mocniej skupiająca się na korzeniach afrykańskiego jazzu. Powiedziałbym, że pod względem środków jest subtelniej, co też zupełnie nie dotyczy zaangażowanego przekazu. Patrząc na Black to the Future jako całość i odnosząc do całej dyskografii Sons of Kemet, trudno nie zgodzić się z tym, że takie podejście ma sens.
nuk! – Mkgnao! (2021) [experimental post-drone rock]
Gitara, perkusja, klawisze i syntezator basowy. Z takiego połączenia może wyjść coś ciekawego. Tak jest na Mkgnao! – płycie debiutantów ze Szczecina. To album z gatunku tych, które bawią się w dekonstrukcje rockowej formuły. Połamane rytmy, niepokojące dźwięki i cuda / dziwy wyprawiane z gitarą to właściwie podstawa brzmienia nuk!. Prócz pierwszej kompozycji, stanowiącej intro do zabawy w rozkładanie muzycznych klocków, każdy utwór trwa ponad 10 minut. Mogłyby trwać właściwie i więcej, bo liczba stylistycznych wolt i zmian tempa wewnątrz form zamkniętych w piosenki jest tak duża, że Mkgnao! i tak słuchać należy najlepiej w całości. Co jeszcze? Jazzowy duch unoszący się nad całością i ogromne pokłady psychodelii wyzierające z mrocznych zakamarków znajdujących się pomiędzy poszczególnymi dźwiękami. Widać, że to muzyka skrojona pod koncertowe improwizacje. Tych życzę sobie, Wam i zespołowi jak najwięcej.
BLK JKS – Abantu / Before Humans (2021) [progressive African music]
Ufff! W ten właśnie sposób odetchnąłem po odsłuchu nowej płyty BLK JKS. Bardzo lubię ten skład i mam słabość do ich złożonych, eksperymentujących z afrykańskim brzmieniem dźwięków. Właściwie to miałem, bo pierwsza i jedyna duża płyta wyszła w 2009 roku. Powroty po dwunastu latach bywają różne, ale po odsłuchu Abantu / Before Humans można stwierdzić, że w tym przypadku czynnikiem mobilizującym była potrzeba serca, a nie portfela. Zresztą za BLK JKS trzyma kciuki sporo osób i warto wspomnieć, że na albumie udzielają się gościnnie m.in. raper Morena Leraba, gitarzysta Madala Kunene czy producent Money Mark. Każdy z nich dokłada swoją cegiełkę do futurystycznego, eklektycznego brzmienia grupy. To jednak nie jest zwykła stylistyczna popisówka. BLK JKS łączy ze sobą nietypowe muzyczne tropy i niejako absorbuje je do własnej, bardzo charakterystycznej formy. Abantu / Before Humans brzmi jak powieść drogi. Towarzyszą nam krajobrazy pustynne, ale i obrazy pełne kolorowej, tętniącej naturalnością roślinności. To wizyty w pełnych życia miastach i miejscach niedających się porwać pędzącej przed siebie cywilizacji. Globalizacja i etniczność w jednym. A na pierwszym planie jakość z gatunku tych najwyższych.
Mdou Moctar – Afrique Victime (2021) [psychedelic space desert blues]
Czy wiecie, że kosmos to jedna wielka piaskownica? Ziemia to zaledwie ziarenko piachu. Niewiele znaczące w kontekście całego istnienia, a jednak znajdujące się dla nas, ludzi, w centrum życia. Te niezbyt odkrywcze myśli przywędrowały do mnie za sprawą Afrique Victime. Najnowszy krążek pałającego się gitarową odmianą tradycyjnej muzyki ludu Tuaregów Mdou Moctara to zamknięta w nieco ponad 40 minutach podróż po galaktykach – zarówno tych dalszych jak i bliższych. Tłumacząc rdzenne rytmy na formę rockową, Moctar zdaje się odlatywać coraz dalej od naszej ojczystej Ziemi. Jego psychodeliczny blues jest zabarwiony energią kosmiczną, a sam muzyk, wygrywając poszczególne riffy, zdaje się machać do nas z orbity. I ja odmachuję, bo Afrique Victime to rewelacyjna płyta.
Morświn – Rewolucjaaa (2021) [experimental post poetry]
Czy jak napiszę, że Rewolucjaaa to zbiór utworów „gadanych”, dla których podkład stanowi muzyczny minimalizm w swej najczystszej formie, to będzie to komplement, czy też przytyk? Nie wiem. Zresztą zdaje się, że dużo mi umyka, bo nie mam też pojęcia, dlaczego o płycie Rewolucjaaa nie jest nieco głośniej. Zastanawia mnie też to, dlaczego najbardziej zaczepne pod względem tekstowym płyty, rzekłbym nawet, że polityczne, nagrywa nieco starsze pokolenie (Dezerter się kłania, chociaż trzeba wspomnieć o wyjątku w przypadku Why Bother?), a małolaci siedzą cicho? Jeśli ktoś z Państwa zna odpowiedzi na powyższe pytania, to ja chętnie się z nimi zapoznam. W tzw. międzyczasie polecam posłuchać projektu Morświn. Ten tworzy w zasadzie trio (Paulina Owczarek – saksofon barytonowy, Małgorzata Tekiel – bas, Marcin Świetlicki – głos), a jeśli przyjrzeć się szczegółom, to w sumie kilkanaście osób. Ich partie (m.in. Igora Pudło) zostały ze sobą sklejone w formę muzyki nieprzyswajalnej, ale pociągającej. Klangujący, chropowaty bas i knajpiany saksofon, a do tego zachrypiały głos Świetlickiego wprowadzają mocno specyficzny i niepodrabialny klimat. Tak jakby ktoś nami potrząsał, sprzedał kuksańca i wypowiedział kilka otrzeźwiających słów. A my w poszarpanej koszulinie i pulsującą od natłoku głową dziękujemy swojemu oprawcy. Morświnowi znaczy się.
FACS – Present Tense (2021) [noisey post-punk]
Jest kilka takich post-punkowych kapel, które grając niby ten sam gatunek (co wszyscy – chciałoby się dodać), grają jednak coś zupełnie odmiennego. Tak rzucając pierwszymi, lepszymi nazwami to są to chociażby: Protomartyr czy Ought. Do nich dołączyły w ostatnim czasie inne moje odkrycia, czyli Dry Cleaning oraz The Cool Greenhouse. A pomiędzy tymi dwoma zestawami jest jeszcze Facs. Znane i słuchane od dawna. I nadal niedoceniane. Present Tense nie jest płytą, która cokolwiek w tym aspekcie zmieni. Jak to – czyżby zespół obniżył poziom? Wręcz przeciwnie. To może zaczęli grać coś innego, co może wzbudzić niechęć obecnych fanów? Zły trop. Stare, dobre Facs. Z dziwnymi pogłosami w tle, marzycielsko pogrążone w wolnych tempach. Hipnotyzujące powtarzalnością i wciągające w swój świat od pierwszej do ostatniej sekundy. Z tego względu nie przekonają do siebie tą płytą nikogo, kto już ich nie kocha. Kwestią otwartą pozostaje to, czy tacy słuchacze w ogóle istnieją.
Pokusa – D.W.A. (2021) [yass beats]
Kilka tygodni temu na spotkaniu towarzyskim kolega zapytał, czy słuchałem nowej Pokusy. Odpowiedziałem, że tak. Dodałem, że znam, doceniam, ale że słucham dość rzadko. I że D.W.A. ma szansę to zmienić, bo wraz ze skomponowaniem tej płyty może nie tyle, zabawa się skończyła, co beztroskie granie idzie w parze z wysoką jakością i przemyślanymi, choć nadal improwizowanymi tematami. Kolega odparł, że racja i że właściwie D.W.A. to dopiero początek Pokusy. Kiwnąłem wtedy głową i wracając w tym momencie do tej wymiany zdań (mocno jednak sparafrazowanej), muszę przyznać, że wspomniany znajomy nie mógł określić tego lepiej. To, co było wcześniej, było ciekawe. Interesujące. „D.W.A.” jest dopracowane, czerpiące zarówno z poprzednich prób (yassowa, improwizacyjna forma), jak i patrzące w przyszłość (duża liczba niemalże hip-hopowych podkładów, w czym widzę nawiązanie do nowej fali polskiego jazzu w stylu Błota). Finał tej opowieści jest taki, że słucham i słuchać będę często.
Perturbator – Lustful Sacraments (2021) [dark/cold/synthwave]
Witam wszystkich fanów lat 80-tych! Jak wszyscy wiemy, synthwave się już skończył i szansę na przeżycie mają tylko ci, którzy potrafili pożenić go z innymi gatunkami. Zawodnik o nazwie Perturbator romansował już z metalem i to na tyle skutecznie, że scenę dzielił z nazwami liczącymi się w tym gatunku, a i od publiki pomidorów (tzn. pomidorami) nie dostał. Nie, nie, oklaski zbierał, pochwały. I to liczne! Istniało przy tym ryzyko, że formuła mogła się szybko wyczerpać, więc James Kent postanowił zmienić stylówkę. Padło na gotyckie disco, zwane potocznie darkwave’em. Pozostał więc mrok, ale w trochę innym, bardziej romantycznym i tanecznym wydaniu. Czy to zmiana na lepsze? Trudno powiedzieć. Czy to zmiana dobra? Świetna. Zabawne jest to, że Lustful Sacraments zjada intensywnością i jakością wiele teraźniejszych albumów czystych gatunkowo, tworzonych przez (zdaje się) bardziej obeznanych w tym stylu artystów. Mroczny gotyk jeszcze nigdy nie wyglądał tak dobrze jak tutaj. Pokryty blaskiem neonów.
Syndrom Paryski – Małe pokoje w dużym mieście (2021) [indie pop / rock / emo]
Czasami nie trzeba być zaskakiwanym, by było dobrze. Na swojej pierwszej płycie (wcześniej były udane EPki) Syndrom Paryski kontynuuje zgłębianie indie popowego, emocjonalnego grajdołka i robi to dokładnie tak, jak trzeba. Małe pokoje w dużym mieście to zestaw króciutkich, ultramelodyjnych piosenek. Dobrych na małego bądź nieco większego doła oraz krótkie okresy zwątpienia w siebie. Nie jest tak, że teksty podnoszą nas na duchu jakimiś motywacyjnym bełkotem. Chodzi bardziej o to, że czujemy jakąś więź z tym, co słychać w głośnikach. Z tym że nie jesteśmy sami albo też nie byliśmy kiedyś tam, w mniej lub bardziej odległej przeszłości. To muzyka młodych, dorastających, ale właściwie to wiek nie wpływa na odbiór tej płyty. O ile w środku nadal jesteście tą samą nastoletnią, zagubioną i przytłoczoną światem duszą, to przekaz trafi i do Was.