100 albumów, które musisz posłuchać przed śmiercią #27 / The Smiths – The Queen is Dead (1986)

Zespół ważny. Dla wielu najważniejszy. Mijają lata i nadal inspiruje kolejne rzesze muzyków. Dziś mowa o The Smiths i ich albumie The Queen is Dead z 1986 roku.

Czy znałem wcześniej?

Znam i słucham od lat. Uwielbiam The Smiths, chociaż w odwiecznym pojedynku Morrissey Smith, na punkty wygrywa jednak ten drugi.

Nie pamiętam już zupełnie, kiedy usłyszałem ich po raz pierwszy. Prawdopodobnie trafiłem na tę nazwę właśnie na którejś z list zbierających artystów i tytuły, które po prostu trzeba znać. Było to w czasach licealnych – tak podejrzewam.

The Smiths otworzyło mi drzwi do zupełnie nowego świata. W tamtym okresie czerpałem zdecydowanie więcej uciechy z dźwięków grup amerykańskich. Zaraz po odkryciu brzmienia gitary Johnny’ego Marra zacząłem poszukiwania podobnych grup z Wielkiej Brytanii. I znalazłem naprawdę mnóstwo wartościowych brzmień.

Ogólne spostrzeżenia

To kolejna z płyt, o których bardzo trudno mi coś napisać. Częściowo powodem jest to, że mam do niej dość emocjonalny stosunek. Pomogła mi w trudniejszych chwilach, będąc kompanem w wychodzeniu z gorszych stanów ducha. Co więcej, to jest klasyk nad klasykami, szczególnie popularny (takie mam wrażenie) wśród przedstawicieli polskiej sceny – zarówno muzyków jak i fanów. A sprawy nie ułatwia fakt, że właściwie o tym albumie napisano już wszystko.

Zacznę więc może od tego, że w momencie poznania The Queen is Dead trochę przestawiła mi się w głowie definicja tego, jak może wyglądać muzyka rockowa. To nie tylko stadiony, głóśna charyzma wokalisty i wszędobylski przepych. To też nieśmiali chłopcy w okularach. Jazgotem można poruszyć każdą strunę w ciele, ale osiągnięcie tego samego efektu możliwe jest też dzięki lekkim muśnięciom gitary. Melodie są ważne, to wiedziałem już wcześniej, ale nie muszą być nachalne. Do tego narracja, pisana z pozycji outsidera, mocno introspektywna w swojej formie. Wrażliwcy też potrafią.

Słuchając albumu przed napisaniem notki do tego cyklu, poczułem się tak, jak gdybym spotkał się z dawno niewidzianym znajomym. Takim, z którym zawsze jest o czym pogadać, tak jakby kontynuując rozmowę tam, gdzie skończyła się poprzednia. The Queen is Dead jest czymś w rodzaju takiej bezpiecznej przystani o niemalże doskonałych warunkach.

Czy będę wracać?

Do The Smiths wracam regularnie. Właściwie do każdej z ich płyt.

Alternatywa

W tym przypadku nie ma sensu szukać zamiennika. The Queen is Dead to płyta, którą warto znać. Najlepiej też polubić, czerpać inspirację i wniknąć głębiej w świat melancholijnego jangle popu zmieszanego z post-punkiem i szczyptą indie.