Czy to był muzycznie dobry rok? Nawet bardzo. Nie był jednak wybitny. Był też bardzo, ale to bardzo podobny do poprzedniego. Sporo z płyt, które wymieniłem poniżej, kojarzą mi się w sporej części z albumami innych artystów, które wyszły rok wcześniej. Być może to kwestia tego, jak dużo nowych wydawnictw w tym roku poznałem, przez co nie miałem niestety czasu na to, by należycie wgryźć się we wszystko, co nadzwyczaj zwróciło moją uwagę w tym okresie. To też pochodna tego, jak wiele albumów mamy teraz na wyciągnięcie ręki. Mają je też muzycy i o ile nie posądzam nikogo o celowe podbieranie innym pomysłów, to przecież ich brzmieniowe inspiracje też mają gdzieś swój rodowód. Podświadomość to potężna rzecz. Może więc wszyscy podświadomie lubimy i słuchamy tej muzyki, którą kiedyś lubiliśmy? A może faktycznie rok 2019 to rok kontynuacji wątków z lat poprzednich, bez wywracających do góry nogami cały biznes muzyczny debiutów czy też całych gatunków? Nie zastanawiajcie się nad tym za dużo, bo poniższy zestaw płyt i jego kontynuacja (która już niedługo) to naprawdę masa dobrych dźwięków. Warto posłuchać, polubić, wracać i się nimi inspirować. Zapraszam.
Kolejność alfabetyczna. Jeśli gdzieś jest hiperłącze, to o płycie pisałem już wcześniej, a w linku dostępny jest pełny tekst.
Podoba mi się ich groove (współpraca na linii saksofon-perkusja-klawisze w takim Moon to majstersztyk), cieszę się z tego, że mają coś do przekazania (tekst o nawrotach depresji w tym samym, tanecznym utworze) i przekonałem się nawet do przetworzonych wokali (choć te występują tu w mniejszości, stosowane z umiarem – jak w metaliczno-soulowym Arrows). Proszę Państwa – tak gra się najwyższej jakości pop, jeśli nie macie zamiaru trafić na listy przebojów.
Zach Condon cofnął się do początków swojej artystycznej drogi i odnalazł to, co najważniejsze. Paradoksalnie nie chodzi tu wcale o styl, ale o radość z tworzenia muzyki. Tę wyraźnie czuć na Gallipoli – płycie melancholijnej, ale przy tym bardzo optymistycznej.
Jest tutaj wszystko to, co słyszeliśmy już w mniejszym lub większym stopniu na płytach takich wykonawców jak Unwound, Shellac, Battles, Girl Band czy This Heat. Jest też coś, co mógłbym nazwać głodem gry. To ich wyróżnia, bo zespół zdaje się iść na całość. (…) Najbardziej widać to w zamykającym Ducter, gdzie połamana rytmika i wszechobecny noise idą w parze z całkiem melodyjną partią i okresami niemal kompletnego, choć niepokojącego wyciszenia.
Być może część z was pamięta niewinną i prostą grę w ciepło-zimno. Próby odnalezienia prezentu przez jubilata przy radosnych okrzykach przyjaciół były częścią dzieciństwa wielu z nas. W taką samą grę zdają się grać z nami Boy Harsher, tylko że w ich przypadku nie ma mowy o wesołości, a nagrodą jest smutny wniosek. Odnaleźć samego siebie nie jest już bowiem tak łatwo.
Muzycznie Boy Harsher zdaje się wywracać do góry nogami pojęcie synthpopu. Na tle prostych i niezwykle melodyjnych oraz tanecznych podkładów tworzy świat chłodny, nieprzyjemny i wnikający głęboko pod skórę.
Zdecydowanie moja płyta roku, do której wracałem najczęściej. W każdej z możliwych sytuacji.
Blanck Mass – Animated Violence Mild
Kiedyś za szczyt ekstrawagancji uważałem moje kulinarne eksperymenty w kuchni, które polegały na zrobieniu sobie bułki z masłem, serem i dżemem. Dziś słucham Animated Violence Mild Blanck Mass, płyty, która łączy spleśniały industrial z przetworami z trance’u i futurepopu. Benjamin John Power na tym nie poprzestaje, bo swoją kanapkę oblewa jeszcze ostrym sosem z noise’u i posypuje to na sam koniec przyprawą z przetworzonych wokali. Nie każdy żołądek wytrzyma taką mieszankę, ale mój apetyt został tu w pełni zaspokojony. Kiczowate wstawki, brak melodii i progresywny charakter tych utworów sprawiają, że to nad wyraz oryginalne dzieło. I przy tym bardzo smakowite, bo kontynuujące to, co Power wyczyniał wcześniej w Fuck Buttons.
Brutus – Nest
Druga płyta tria i po raz drugi znaleźli się w podsumowaniu najlepszych płyt danego roku. Na poprzednim wydawnictwie przyciągali post-hardcore’ową jazdą podbitą math rockowymi, połamanymi rytmami. I świetnym, krzykliwym, ale też melodyjnym wokalem grającej na perkusji Stefanie Mannaerts. Na Nest zmieniło się właściwie wszystko prócz ostatniego elementu, a Brutus nadal brzmi tak, że trudno pomylić go z jakimkolwiek innym trio. Zespół wpuścił do swojego brzmienia więcej powietrza, ale skręcił też przy tym w mroczniejsze rejony. Zamiast rytmu stawia na kawalkady z basu uzupełniane post-rockowo/metalowymi partiami gitar i organiczną grą na perkusji. I ten patent działa: zarówno w krótszych, punkowych ciosach (Blind), jak i progresywnych, bardziej rozbudowanych kompozycjach (Sugar Dragon).
Calexico with Iron & Wine – Years to Burn
Lubię Calexico, a głos Sama Beama chyba jeszcze bardziej. Połączenie jednego i drugiego spowodowało, że gdzieś ze środka mnie samego wychyliła się nieznacznie dusza wrażliwca, o której nie miałem nawet pojęcia. Co prawda ta chowa się zaraz po odsłuchu Years to Burn, ale za samo fakt tego, że ta płyta przypomniała czy też uświadomiła mi o jej istnieniu, należy się jej spore uznanie. Poza tym to jedna z najlepszych płyt z gatunku americana, jaką słyszałem od lat. Bardzo udana kooperacja.
Carla dal Forno – Look Up Sharp
W roku w którym HTRK wydało dwa albumy, najlepszym jest trzeci z nich – Look Up Sharp Carli Dal Forno. To podobna, bazująca na minimalistycznych dźwiękach syntezatorów i nienarzucającego się, schowanego gdzieś w tle rytmu estetyka. Carla też potrafi być posępna, choć od ambientowych, powtarzalnych motywów preferuje bardziej art popowe, pełne subtelności brzmienie. To zdecydowanie album wielokrotnego odsłuchu, w którym każdy dźwięk i harmonia mają znaczenie. Przy tym piękny, dopracowany produkcyjnie i dopieszczony brzmieniowo. Śmiało można go postawić obok największych dokonań wytwórni 4AD z czasów, gdy ta stanowiła wyznacznik tego, jak grać wysublimowane, eteryczne dźwięki.
The Claypool Lennon Delirium – South of Reality
Na poprzednich wydawnictwach równanie dotyczące efektu współpracy tych dwóch twórców było bardziej logiczne, bo słyszałem wracającego do lepszej formy Lesa Claypoola i podążającego za twórczością swoich rodziców Seana Lennona. Teraz otrzymałem zespół, w którym słyszę dwie osobowości, słyszę ich inspiracje, ale słyszę też własne brzmienie projektu (…) A podsumowaniem tego niech będą utwory Boriska i Amethyst Realm: w tym pierwszym mamy pięknie rozwijającą się, klasyczną psychodelę z bardzo ładnymi harmoniami i oszczędną grą Claypoola, a drugi to niemal ośmiominutowa, progresywna opowieść nasuwająca brzmieniem i konstrukcją na myśl pierwsze płyty Pink Floyd i nieodżałowanego Syda Barreta.
Deafkids ma dużo wspólnego z Raktą. Obie grupy pochodzą z brazylijskiego São Paulo i próbują (z sukcesami) wnieść świeże powietrze do zatęchłych, noise rockowych piwnic. Wreszcie, w muzyce obu zespołów jest coś magicznego, pierwotnego i przerażającego zarazem. Różnica między nimi taka, że tam, gdzie Rakta swoim brzmieniem wskrzesza demony natury i odprawia sabat czarownic, Deafkids stara się przetworzyć duchy przodków na język współczesny przy pomocy skorodowanego metalu i zapachu dymów z okolicznych fabryk. Rakta i Deafkids to dwie strony tej samej monety, którą wszyscy będziemy musieli kiedyś zapłacić, by móc bezpiecznie przepłynąć przez Styks.
Drab Majesty – Modern Mirror
Każda płyta Drab Majesty ląduje wśród moich ulubionych pozycji z gatunku post-punku i darkwave ostatnich lat i nie inaczej jest z Modern Mirror. Tym razem jest o tyle inaczej, że gdy zmuszam się do tego, by przypomnieć sobie jakikolwiek utwór, który się na niej znajduje, zanucić jego fragment czy melodię, to… nie daję rady. Za to, gdy już jej słucham, to czuję się tak, jak gdybym znał te kompozycje od lat. Mniej tu przebojów, więcej klimatycznych, dłuższych zabaw brzmieniem i w tej odsłonie Drab Majesty nadal znajduje się kilka długości ponad zespołami inspirowanymi muzyką lat 80-tych.
Durand Jones & The Indications – American Love Call
Zespół składa tu hołd soulowemu brzmieniu, a sam materiał naprawdę można pomylić z produkcjami tego gatunku powstałymi w latach 60-tych i 70-tych. Urodzony w Louisianie Durand Jones dysponuje pięknym, ciepłym głosem, którym opowiada o utraconych miłościach, odległych czasach, życiu miasta oraz jego okolic, a przede wszystkim o ludziach. (…) Skład wiernie odtwarza klasyczne brzmienie gatunku, pozostając przy tym wszystkim autentycznym. Jeśli to rekonstrukcja, to taka, która płynie proste z serca. I duszy. Piękny album.
Paradoksem Ex Hex jest to, że tworząc w 2019 roku muzykę inspirowaną dość zapomnianymi, a przynajmniej jeszcze nie tak wyeksploatowanymi w ostatnim okresie gatunkami stają się jednym z ciekawszych grających obecnie zespołów. I nawet jeśli podczas przyszłorocznych wakacji nastąpi gwałtowny nawrót AOR, to dziewczyny i tak będą miały nad nimi przewagę. Nie dlatego, że były pierwsze, a dlatego, że mają w swoim repertuarze naprawdę świetne piosenki.
FACS – Lifelike
Modny w ostatnich latach związek noise rocka z post-punkiem ma się bardzo dobrze. Kolejnym tego przykładem jest FACS – nowy skład grających wcześniej w zespole Disappears, pochodzących z Chicago muzyków. Nie znajdziecie tu ściany dźwięku, nie znajdziecie tu też zbyt wielu melodiii. Tak właściwie, brzmieniowo, ta płyta na tle całego gatunku wcale niczym nadzwyczajnym się nie wyróżnia. Dekonstrukcja jest przecież w modzie. Wybija się za to klimatem: posępnym, nieco gotyckim vibe’em, który na myśl przywołuje leniwą, choć nieuchronnie nadciągającą apokalipsę. Nic tylko usiąść i rozkoszować się końcem. A zamykający Total History to producencki majstersztyk.
Foals – Everything Not Saved Will Be Lost Part 1
Tegoroczny Everything Not Saved Will Be Lost (Part 1) nie przekonał mnie do siebie od razu. Odniosłem wrażenie, że Foals nadal operują w sprawdzonej już przez siebie stylistyce, a przy tym nie udało im się nagrać zbyt wielu wpadających w ucho utworów. (…) Gdy przeprosiłem się z płytą i wróciłem do niej po kilku tygodniach, to odkryłem, że zmiana jednak jest. Subtelna, ale jednak wyraźna i przynajmniej w mojej ocenie dość kluczowa. Foals zdecydowali nagrać się płytę wręcz antyprzebojową, ale nadal… bardzo melodyjną. (…) Dużą rolę odgrywa tu też elektronika (rozkręcające się synthy i skradający się bas w Syrups; klawiszowo-chillwave’owy, słoneczny On The Luna). Zdecydowanie większą niż wcześniej i to ten czynnik jest odpowiedzialny za zmianę klimatu, ale też charakteru samych kompozycji.
Fontaines D.C. – Dogrel
Kolejny debiut przedstawicieli brexitcore’u. Dogrel jest bardziej garażowy i nonszalancki niż muzyka Shame, a przy tym mniej zaangażowany i szalony od wyprzedających ogromne sale, a zaraz pewnie i stadiony Idles. Zespół gra jakby od niechcenia, ale chce mu się i to bardzo, co słychać szczególnie w inspirowanym The Clash Sha Sha Sha, przypominającym Protomartyr Too Real i nieznośnie wpadającym w ucho, indie rockowym Libery Belle. Ta pozorna blaza, schowanie emocji za hałasem obudowanym w całkiem zgrabne piosenki to coś, co najbardziej przykuwa mnie do tego albumu. My childhood was small / But I’m gonna be big. Istnieje spore prawdopodobieństwo, że tak właśnie będzie.
FRANKIIE – Forget Your Head
Znów będzie o Twin Peaks. Jeśli pamiętacie fabułę serialu i wiecie kim lub czym jest doppelganger, to wyobraźcie sobie, że debiut FRANKIIE jest Cooperem wcinającym placek, a zeszłoroczna płyta Holy Motors była jego złym odbiciem w skórzanej kurtce. Na Forget Your Head czuć inspirację twórczością amerykańskiego reżysera, a jeszcze bardziej tym, co mogliśmy znaleźć na ścieżkach dźwiękowych do jego filmów. Surfująca, kojarząca się z twórczością Chrisa Isaaka gitara, a do tego przyjemne harmonie wokalne inspirowane nieco Warpaint. Lekkie, przyjemne, przebojowe.
Gang Starr – One of the Best Yet
Mieliśmy w tym roku kilka dobrych powrotów składów z poprzedniej dekady. W tym przypadku to właściwie sprzed 20 lat, bo to w latach 90-tych Gang Starr dyktowało trendy na hip-hopowej scenie. Dziś nie ma na to szans, bo to płyta, która stanowi hołd dla zmarłego przed 9 laty Guru. Zazwyczaj takie wydawnictwa to zwykły skok na kasę. Wykorzystują sentyment, niezdrowe emocje i rzadko kiedy szanują zmarłego artystę. Tu sprawa wygląda zupełnie inaczej, bo DJ Premier z czułością i wyczuciem podszedł do nagranych przed laty i uzyskanych na drodze prawnej ścieżek a’capella, nagranych jeszcze za życia przez swojego przyjaciela. Efektem jest cudownie niedzisiejszy, pachnący old schoolem hip-hop. Zaskakująco aktualny w brzmieniu, tekstach i flow biorąc pod uwagę to, w jakich warunkach powstawał. Dzięki Guru. Tęsknimy, a Ty nadal dostarczasz.
IDLES – A Beatiful Thing: IDLES Live at Le Bataclan
Zapis z koncertu IDLES z ostatniego koncertu trasy promującej płytę Joy as an Act of Resistance, mającego miejsce w teatrze Bataclan – tej samej Sali w której w 2015 roku w trakcie występu Eagles of Death Metal doszło to ataku terrorystycznego. IDLES są tutaj zupełnie innym zespołem niż chociażby na ich (pamiętnym przecież) koncercie na OFF Festivalu w 2017 roku. Spokojnie, nie uspokoili się, nadal szaleją na scenie i mają do tego jeszcze więcej okazji, bo i utworów na koncie im przybyło. Tę przyjemną i bezpieczną agresję słychać na tym wydawnictwie. Słychać też, że IDLES i koncerty to coś, co idzie w parze, bo tutaj takie utwory jak Mother, Danny Nedelko, Benzocaine i przede wszystkim rozciągnięty do 10 minut Rottweiler wybrzmiewają w swoich najlepszych wersjach. Kto nie był na koncercie, ten niech wybierze się lepiej czym prędzej. Póki co przed, a potem po będzie mógł przypomnieć sobie, jak dobrym zespołem na żywo jest IDLES.
Jay Som – Anak Ko
W kategorii „ciepły, dream popowy album z elementami beztroskiego jangle popu” Jay Som z jej Anak Ko wygrywa dla mnie rok 2019. Słoneczne klawisze, ładne i melodyjne wokale, do tego trochę kombinowanych, wyraźnych partii gitarowych muśniętych z lekka shoegaze’owym brzmieniem. To naprawdę lekka, przyjemna płyta, na której nie ma słabych kawałków. Do letniej jazdy rowerkiem wśród uliczek, uśmiechniętych ludzi. Bez zbędnych stresów. Od tego mamy inne płyty i inne pory roku.
(…) Już na samym początku atakuje nas (tu) szum zwarć neonów zanurzony w magmie wokalnych pogłosów, zamieniający się przy samym wyjściu w pomruki przyczajonego w kącie zła w formie odhumanizowanych, industrialnych form (The Earth Did a Line). Dalej jest nie mniej ciekawie, bo otoczenie przybiera formę najoryginalniejszych scenografii z zapomnianych filmów nurtu tech-noir (cybernetyczne When I Splice Into You oraz syntezatorowo-jazzowe Creature Feature Spinoza Version z delikatną partią saksofonu), a także kolorowych, acz przerażających horrorów lat 80-tych (idylliczne i niepokojące zarazem Who Do I Tell). Kallista Kult to wyprawa przez cztery, skąpane w cieniu technologii przyszłości światy, które choć mroczne, urzekają stylem i dobrym smakiem.