LICE – WASTELAND: What Ails Our People Is Clear (2021)

Definicja szaleństwa? Posłużmy się znanym cytatem, niesłusznie przypisywanym Albertowi Einsteinowi, a spopularyzowanym przez jedną z odsłon serii Far Cry. „Szaleństwem jest robić wciąż to samo i oczekiwać innych rezultatów”. Trudno się z tym nie zgodzić, prawda? Ja proponuję inną definicję. Szaleństwem i totalnym odklejeniem od rzeczywistości jest płytowy debiut brytyjskiego LICE pt. WASTELAND: What Ails Our People Is Clear.

„Stary, przesadzasz!” Nie w tym przypadku. W temacie narkotyków jestem amatorem, więc nie powiem Wam, co mogli wziąć młodzieńcy z pochmurnych Wysp, ale gwarantuję, że były to mocniejsze specyfiki od tego, co na podorędziu mają koledzy z innych znanych i uznawanych za eksperymentalne składów: black midi czy Black Country, New Road. Te pastylki wywracają kilka stylistyk na jednym tripie i umożliwiają swobodną teleportację pomiędzy dźwiękami przyziemnymi a muzyką pochodzącą wprost z kosmosu. Zjazd po czymś takim musi być monstrualny.

Nie chodzi to, który z tych zespołów jest lepszy. LICE idzie po prostu swoją drogą, nie bawiąc się w trakcie podróży w akademickie rekonstrukcje gatunków. Po prostu korzysta z wszystkiego, co dał dealer i to często w ilościach hurtowych. Próba zdefiniowania tego materiału to jak mocowanie się Dawida z Goliatem. Dla pewności – my, osłuchani i znający się na współczesnych nurtach pełnimy tu rolę olbrzyma, a supportujący jeszcze niedawno Idles muzycy są jak ten nieopierzony wojownik, który strzela nam kamieniem prosto z procy między oczy.

Posiłujmy się mimo wszystko z tą płytą. Otwierający Conveyor wita nas dźwiękami wymyślonego przez zespół instrumentu, opracowanego na podstawie notatek włoskich futurystów. Zaraz po nim no wave’owy rytm zderza się ze ścianą gitar a’la Corgan z najlepszych lat. Na dodatek wszystko tu tonie w pogłosach. Wokal odbija się echem od ścian, taśma to przyspiesza, to spowalnia, a nieliczne momenty odpoczynku to te, w których gitary rozrywają nam uszy. Schizofreniczny Espontáneo miesza ze sobą niepokojący ambient z noisem i odhumanizowanym hardcorem, a singlowy R.D.C. bawi się funkiem w odcieniu industrialnym, by zaraz wpaść w noise rockowy, zakrapiany południowym brzmieniem amok. W niespełna trzyminutowym Arbiter LICE zamyka wszystkie zalety Toola w malutkim opakowaniu i tworzy z niego wizytówkę własnych umiejętności. Po drugiej strony mamy Seratę – zaskakującą prostotą kompozycję, która pozwala odkryć, że LICE nie zostało stworzone przez bezduszne roboty, a pełnych emocji ludzi.

Jest jeszcze warstwa tekstowa, bo jak na najbardziej przegięte płyty przystało, WASTELAND: What Ails Our People Is Clear jest albumem zbudowanym wokół jednego konceptu. W skrócie mówiąc: protagonista wyrusza na pustkowia, by pokonać złowrogą i despotyczną grupę o nazwie R.D.C. Opisywany świat wygląda jak skrzyżowanie powieści Tolkiena z obrazami Dalego, a całości przyświecają idee filozoficzne, o których z pewnością nie uczyliście się w szkole. Zakończenie nie jest tak oczywiste, jak wskazywałby na to początek tej opowieści, więc pozwolę Wam na jego samodzielne odkrycie. O ile nie zgubicie się w tej poplątenej, wielowątkowej narracji.

Nie dla każdego takie dziwy. WASTELAND: What Ails Our People Is Clear to chaos i nawet jeśli kontrolowany, smycz, na której trzyma go zespół, jest już bardzo mocno popękana. Czuć też kilka momentów, w których nieporządek wyrywa się LICE z ręki i przez chwilę hasa sobie bez żadnej opieki w głośnikach. Przez to nie jest to z pewnością płyta idealna, ale też sam jej charakter niejako na to nie pozwala. Pomimo tego (lub dzięki temu), uzależnieni od podejmowania ryzyka Brytyjczycy postawili wszystko na jedną kartę i… udało się. Udało im się stworzyć coś niepodrabialnego i cholernie oryginalnego. Uwielbiam takich straceńców.