Słów kilka: Nie będzie chyba przesady gdy napiszę, że debiut black midi był jednym z najbardziej oczekiwanych wydawnictw ostatnich miesięcy. Londyńską grupę tworzy czterech, młodych muzyków: Geordie Greep (wokal, gitara), Matt Kwasniewski-Kelvin (wokal, gitara), Cameron Picton (wokal, bas) i Morgan Simpson (perkusja), którzy poznali się w znanej w środowisku artystycznym BRIT School. Krok pierwszy i najważniejszy, bo potem było już z górki. Bardzo dobre występy wraz z Damo Suzukim (Can), koncert na festiwalu South by Southwest oraz ten dla KEXP, do tego podrzucane od czasu do czasu intrygujące single, a także liczne artykuły mediów brytyjskich, zastanawiających się nad ich fenomenem sprawiły, że oczekiwania co do pierwszej płyty były przeogromne. Można je już zweryfikować, bo album Schlagenheim został wydany 21 czerwca br.
Czego przesłuchać przed: Trochę współczuję black midi. To przykład zespołu, wokół którego było tak głośno, a oczekiwania co do ich pierwszego materiału tak wysokie, że nie sposób było im sprostać. Prawie im się udało, bo Schlagenheim to płyta bardzo dobra, miejscami nawet świetna, ale jednocześnie niebędąca oczekiwanym przełomem dla gatunku. Zespół skomponował ją podczas kilkudniowych improwizacji w studiu pod okiem doświadczonego producenta – Dana Careya. Oprócz swojego standardowego instrumentarium muzycy wykorzystali masę innych, dziwnych dźwięków, generowanych za pomocą syntezatorów, sekwencerów, organków, a nawet banjo. Wyszedł z tego chaos, choć wydaje się, że w pełni przez zespół kontrolowany. Na Schlagenheim nie ma kompozycji w ich klasycznym znaczeniu; to raczej zbiór młodzieńczych inspiracji złożonych w całość, który na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie konstrukcji bardzo niestabilnej. Ciągłe zmiany rytmu, zabawy natężeniem dźwięku, zanurzanie się w hałasie, szaleńcze zrywy i zdystansowane, niemal jazzowe fragmenty. Jest tutaj wszystko to, co słyszeliśmy już w mniejszym lub większym stopniu na płytach takich wykonawców jak Unwound, Shellac, Battles, Girl Band czy This Heat. Jest też coś, co mógłbym nazwać głodem gry. To ich wyróżnia, bo zespół zdaje się iść na całość. Nie oszczędza się, a nawet jeśli gdzieś przystopowuje, to tylko dlatego, by uwypuklić mocniejsze fragmenty. Najbardziej widać to w zamykającym Ducter, gdzie połamana rytmika i wszechobecny noise idą w parze z całkiem melodyjną partią i okresami niemal kompletnego, choć niepokojącego wyciszenia. Sporo tu też emocji, a te obecne są szczególnie w głosie Greepa, którego szaleńczy krzyk przypomina przedśmiertne wołanie opętanego. Czy do takiego stanu doprowadzają zbyt wysokie oczekiwania? Oby nie, bo ja już czekam na płytę numer dwa.
Must listen: black midi – talking heads
Utwór, który nie znalazł się na płycie. Perkusyjny popis i piękne połączenie wiadomego zespołu z tym, co wyprawiało swego czasu gros zespołów math rockowych. Więcej słońca, energia i stopień pokomplikowania ten sam, co na debiucie.
Dla zaawansowanych: Polecam występ dla KEXP, a także zagrany na premierę albumu koncert w Windmill. Oba dostępne na Youtube’ie.
Gdzie i kiedy: Piątek 02.08 | 22.35 | Scena Eksperymentalna