Po Experiencing the Deposit of Faith myślałem, że to już koniec mojej znajomości z Yves Tumor. Album ten odrzucił mnie całkowicie. Z tego względu do Safe in the Hands of Love podchodziłem jak do rozmowy z przełożonym po tym, jak ten wezwał mnie na dywanik, ale nieoczekiwanie spotkanie opłaciło się. Szef zadowolony, ja jeszcze bardziej. Choć czy cokolwiek tak naprawdę uległo zmianie?
Safe in the Hands of Love jest dla mnie paradoksem, bo wracam do tej płyty, ale rozgryźć myśli przewodniej za nią stojącej nadal nie potrafię. Ponadto to, co przeszkadzało mi na wcześniejszym krążku, jest obecne i tutaj i jest tego aż nadto. Rozpasanie stylistyczne, brak spójności, wrzucanie kompletnie niepasujących do reszty motywów, mało angażujący wokal czy produkcja (a raczej kreacja) spod znaku lo-fi. Choć tej ostatniej jest tu jakby trochę mniej.
O dziwo tym razem puzzle z napisem 10 000 elementów pasują do siebie, wydawca się nie pomylił, niczego nie brakuje i nie ma też żadnego zbędnego elementu. Sean L. Bowie (jeśli naprawdę tak się nazywa) miesza w swoim garze, co tylko nawinie mu sie pod rękę: post-industrialną agresję; zakręconą, klubową elektronikę; art popową ambicję i lekkość; trip hopową rytmikę i kto wie, co jeszcze. Tym razem jednak nie przesadził z przyprawami, choć co dokładnie chciał osiągnąć – tego nie wiem. W tym szaleństwie była jednak metoda, bo przecież ciągle wracam i słucham.