Kilka pytań do… Karola Grabiasa (Midsommar)

Pojawili się niemalże znikąd, a ich pierwszy singiel, dzięki licznym udostępnieniom w social media, stał się mini-viralem i pojawił na ścianach ogromnej liczby miłośników polskiej muzyki alternatywnej. Słowem – stał się niezalowym hitem. Nie było w tym jednak przypadku.

Midsommar, pomimo niewielkiego stażu, sprawia wrażenie zespołu bardzo poukładanego i naprawdę profesjonalnego. Dobrze przemyślane zostało tu wszystko – od nazwy budzącej skojarzenia z uznanym i niemalże kultowym w wielu kręgach filmem Ari Astera, przez odpowiadające jej brzmienie, łączące w sobie dream popową delikatność z shoegazowym, szorstkim przesterem. Do tego bardzo przemyślaną i poukładaną promocję, spójny image i warstwa graficzna. Nie, w tym nie ma przypadku. Jednocześnie wymienione wyżej elementy są dodatkiem do tego, czym zespół żyje na co dzień – muzyką. A do tworzenia dźwięków, trzeba to przyznać, warszawska grupa ma talent.

Talent do słowa pisanego i snucia ciekawych opowieści, z których wyziera miłość do gatunku, ma także przepytywany dziś przeze mnie Karol Grabias, który w Midsommar odpowiada za grę na basie, a także (a jakże), za kontakt z mediami. Przeczytajcie, co młody twórca ma nam do opowiedzenia o swoim projekcie i polskiej scenie alternatywnej w kolejnej odsłonie cyklu „Kilku pytań do…”

Pytanie: Jaką rolę odgrywa w Twoim życiu muzyka? Jakie jest Twoje pierwsze związane z nią wspomnienie?

Karol Grabias (Midsommar): Muzyki – czy będzie to ambient, shoegaze, czy post-rock – słucham przez większą część dnia. Z jednej strony bliska jest mi idea Erika Satie, zgodnie z którą muzyka jest niemal niedostrzegalnym składnikiem atmosfery codziennego życia – nasyca ją, ale nie przesłania. W taki sposób słucham często Cocteau Twins, Harolda Budda czy Robina Guthrie. Z drugiej jestem przywiązany do kompozycji, których ładunek emocjonalny nie da się sprowadzić do roli tła: uwielbiam uczucie całkowitego oderwania, jakie daje mi zatopienie się w melodycznych kompozycjach Slowdive, takich jak When The Sun Hist czy No Longer Making Time. Slowdive jest zespołem, który perfekcyjnie opanował przechodzenie od lekkich melodii w zwrotkach, do emocjonalnych eksplozji w refrenach – to muzyka, do której wraca się po to obezwładniające uczucie wzruszenia i zanurzenia w morzu dźwięku. To pewien ideał, do którego dążymy również w Midsommar.

Pierwsze wspomnienie związane z muzyką? To będzie słuchany z kaseciaka Thriller Michaela Jacksona. Miałem chyba z 6 lat (a więc to musiał być 1997 rok) i to była pierwsza kaseta, której słuchałem z własnej woli. Zakładałem wielkie słuchawki swojego taty i puszczałem ją sobie na cały regulator.

P: Co było impulsem do tego, by ze słuchacza zamienić się w twórcę?

Karol: Jak w przypadku każdego twórcy jest to proces o wielu dorzeczach. Niesforne próby nauki grania na gitarze elektrycznej zacząłem już w gimnazjum. Inspirował mnie wtedy grunge’owy etos i jak wielu dzieciakom, instrument wydawał mi się atrakcyjnym rekwizytem w budowaniu subkulturowej tożsamości. Przechodziłem szereg kolejnych muzycznych faz, pasmo rozstań i powrotów do grania, by w końcu przesiąść się na bas i osadzić na stałe w estetyce rozciągającej się od ambientu, do dreampopu. Taki rodzaj grania, gdzie przestery zastępuje pogłos i delay, daje uczucie immersji i słodkiego odosobnienia, o które trudno w innych gatunkach muzycznych. To chyba jest to, co dla mnie stało się najatrakcyjniejsze w byciu twórcą: rodzaj immersji, zatopienia w muzyce, który jest niemal nieosiągalny z pozycji słuchacza. Zabawna ciekawostka – jako że Midsommar nie ma na koncie zbyt wielu koncertów, znam to uczucie lepiej z prób, niż występów na scenie.

P: Czego aktualnie słuchasz? Czy ma to wpływ na komponowanie i jeśli nie, to co innego inspiruje Cię przy tworzeniu nowych dźwięków?

Karol: Dosłownie wczoraj (12 listopada 2021 r.) ukazał się nowy album Robina Guthrie Pearldiving i singiel wspaniałych rosyjskich shoegazerów z Blankenberge Everything, który zapowiada ich nadchodzący album. Ponadto dwa dni temu wyszedł singiel mniej znanego, belgijskiego składu Cecilia::Eyes Missing Pieces. W shoegaze’owym światku zawrotną karierę zrobił ostatnio zespół Slow Crush z wydanym w tym roku, drugim długogrającym albumem Hush. Ten zespół jest o tyle ciekawy, że potrafi zręcznie przechodzić od eterycznych, szeptanych pasaży, do ciężkich, mięsistych partii gitarowych. Nie mogę doczekać się ich koncertu w warszawskim Pogłosie, który jest zaplanowany na marzec 2022 r.

To nowości, w które staramy w Midsommar się wsłuchiwać, ale ja przy tworzeniu utworów nieprzerwanie wracam do swoich ukochanych zespołów: Slowdive, Cocteau Twins, Julee Cruise, Airiel czy Sway. Gdzieś na skrzyżowaniu ich kompozycji istnieje idealna forma estetyczna, łącząca łagodność, melancholię i poruszające piękno muzyki dreampop i shoegaze, do której staramy się zbliżać w naszych utworach.

P: Jaki koncert zrobił na Tobie w ostatnim czasie, ale i w ogóle, największe wrażenie?

Karol: Latem 2019 roku nasz gitarzysta Dawid Dziwosz zabrał cały zespół Midsommar na koncert wspomnianego już Blankenberge, który akurat grał w klubie Chmury. To było jak objawienie: filigranowa, podobna do zjawy wokalistka, do tego skromni, niepozorni gitarzyści na kameralnej scenie w niszowym klubie – a zafundowali publiczności występ na miarę Slowdive na OFF Festivalu z 2014 r. Miażdżące brzmienie gitar, gęste tak, że nie zmieściłaby się w nim igła, absolutnie nieziemski wokal, niesamowita dyscyplina i lekkość rytmiczna, wszechobecne ambientowe plamy. Staliśmy pod sceną jak zahipnotyzowani przez cały koncert, po wyjściu z klubu przez kilka minut nie byliśmy w stanie nic powiedzieć.

Tamtego dnia wszyscy zakochaliśmy się w zespole z St. Petersburga. Zdarza się nam czasami z nimi pisać i gdy przyszedł czas na produkcję naszej debiutanckiej EP The Dream We Had, zdecydowaliśmy się, że za master i miks nagrań odpowiadać będzie człowiek, który stworzył brzmienie Blankenberge: Michaił Kuroczkin.

P: Jeśli mógłbyś zmienić cokolwiek na obecnej, polskiej niezależnej scenie muzycznej, to co by to było? Jak Twoim zdaniem wpłynie na nią obecna sytuacja związana z pandemią?

Karol: Osobiście cieszę się, że w ciągu ostatnich kilku lat nastąpił wyczuwalny odpływ uwagi odbiorców od muzyki elektronicznej. Nie chciałbym być źle zrozumiany. Jest wielu polskich reprezentantów elektroniki, których twórczość śledziłem i śledzę z zapartym tchem – jak choćby New Rome, Tomasz Mreńca, Baasch czy Jacek Sienkiewicz – ale 6-7 lat temu miałem wrażenie, że polski renesans techno nieco przesłonił polski niezal.

Z kolei teraz mamy całą masę kapel, zręcznie odnajdujących się w estetyce dreampopowo-shoegazowej, która od 30 lat nie mogła znaleźć swojego miejsca na polskiej scenie. Z wielką sympatią patrzymy na nowe kawałki od Kwiatów, Bzu, Strangers in my House czy Rosy Vertov i wydaje się nam, że to zjawisko – które nieco zuchwale pozwoliłem nazwać sobie „pierwszą falą polskiego shoegaze’u – zasługuje na więcej uwagi.

Negatywny wpływ pandemii jest oczywisty: nie odbył się OFF Festival, w kłopoty wpadł Space Fest, na szczęście nie ucierpiał Soundrive. Do tego niejeden zespół, w tym Midsommar, grał przez okres pandemicznego wzmożenia znacznie mniej prób. Oby za rok wszystko już wróciło do normy!

P: I pytanie kluczowe: hałasy czy melodie?

Karol: Tylko i wyłącznie hałasy podszyte melodią. Czym innym jest shoegaze?

Garść linków:

Facebook

Instagram

Bandcamp