100 albumów, które musisz posłuchać przed śmiercią #45 / Lauryn Hill – The Miseducation of Lauryn Hill (1998)

Źródło inspiracji dla współczesnych twórców muzyki soul, rapu i popu. W dzisiejszej odsłonie cyklu wsłuchuję się w jedyny solowy album Lauryn Hill, wydany w 1998 roku The Miseducation of Lauryn Hill.

Czy znałem wcześniej?

Nie znałem, bo jak pewnie już wiecie – wymienione we wstępie gatunki nie są moją najmocniejszą stroną. Z zestawem pytań z ich zakresu na pewno nie wszedłbym do finału „Jaka to melodia”. Niestety.

Znam za to i lubię Fugees, w których to udzielała się Lauryn Hill.

Ogólne spostrzeżenia

Wiem, co może się podobać na tym albumie. Znam też przyczynę tego, dlaczego nie trafia on do mnie tak, jak mógłby trafić.

Tak. Mowa o tych samych elementach.

Na pewno doceniam zróżnicowanie stylistyczne i to, jak Hill wprowadziła soul i r&b w XXI wiek. To był czas dominacji hip-hopu na listach przebojów, który w przyszłości poprowadził do jego przemieszania się, a w konsekwencji przeistoczenia w muzykę pop. Tu widać zalążki takiego podejścia – szczególnie w sferze produkcji. Gatunki łączą się ze sobą w taki sposób, w jaki dobry krawiec zszywa ze sobą poszczególne elementy materiału. Nie widać granic, przez co muzyka ta ma szansę trafić zarówno do fanów rapu, jak i pościelowego soulu.

I niestety – ja oba te style lubię, ale w dość specyficznych, konkretnych wydaniach.

Dodam też, że w tym eklektycznym podejściu znajdziemy jednak dwa wyjątki, przy odsłuchu których nieco trzeszczą zęby. Popelina z Carlosem Santaną To Zion (którego bardzo lubię w wydaniu solowym, a nie w roli pana od płaczliwych solówek na featuringach) powoduje, że chcemy zapaść się pod ziemię. Przy utworze z D’Angelo (Nothing Even Matters) od pierwszych dźwięków spoceni jak mysz czekamy na koniec tej przesłodzonej balladki.

Ogółem jest to płyta dobra i ciekawa, ale niżej podpisanego nie zachwyciła.

Czy będę wracać?

Nie przewiduję. Wolę nieco inne brzmienie: zarówno  w ramach stylistyki, jak i okresu.

Alternatywa

Nie będę za bardzo kombinować i polecę to, o czym wspomniałem już kilkakrotnie w tym tekście – trio Fugees. A konkretnie to płytę The Score. Zdecydowanie więcej na niej hip-hopu z epoki, ale podanego w nieoczywistej, bo doprawionej soulem, reggae i funkiem formie. Album zróżnicowany, bo momenty subtelniejsze sąsiadują tu z soczystą, momentami nawet agresywną nawijką.