100 albumów, które musisz posłuchać przed śmiercią #44 / Pearl Jam – Ten (1991)

Flanela, tłuste włosy i gra w taki sposób, jak gdyby jutra miało nie być. Gatunek, który reprezentuje te cechy, królował krótko, ale za to bardzo intensywnie. Jednym z wydawnictw, które się do tego przyczyniły, jest opisywany dziś debiut Pearl Jam pt. Ten.

Czy znałem wcześniej?

Najpierw był grunge, a potem długo, długo nic.

To gatunek dla mnie najważniejszy, bo to on spowodował większe zainteresowanie muzyką gitarową, a następnie – alternatywą. Styl związany z konkretną dekadą i brzmieniem był impulsem do tego, by poszperać nieco głębiej. Najpierw w ramach niego samego, odkrywając świetne kapele z drugiego i trzeciego grunge’owego rzędu, a potem idąc w linii prostej do tych stylistyk, z których sam się wywodził lub też przecinał szlaki. Punk, noise rock i klasyka. Było w czym buszować.

Oczywiście najczęściej na czele tego bardzo rozwijającego dla mnie okresu znajdowały się nazwy kapel z tzw. wielkiej czwórki Seattle. To ich klipy dominowały w ramówce muzycznych programów. To też do ich twórczość odgrywały lokalne grupy z Trójmiasta, które regularnie grywały trybuty w gdyńskim klubie Ucho. Zresztą mam wrażenie, że grunge’u słuchał tu (a może nawet w Polsce) każdy, kto urodził się na przełomie lub początku lat 90-tych. W końcu była to estetyka bardzo bliska ponuremu otoczeniu, będąca nieodłączną częścią krajobrazu tamtych czasów.

Ogólne spostrzeżenia

Wiem, że wiele osób nie lubi Pearl Jamu i określa ich muzykę mianem „dad rocka”. Powiem tylko, że fajnie byłoby mieć takiego starego, jak Eddie Vedder. Chociaż na własnego nie narzekam.

Dla mnie to album, o którym pisać obiektywne nie potrafię, bo kojarzy mi się z wieloma pierwszymi, szkolnymi uniesieniami. Rozczarowania, nowe znajomości, zauroczenia i przypałowe przygody miały u mnie swoją ścieżkę dźwiękową w postaci kapeli grunge’owych. Również i tej płyty, na której nie ma moim zdaniem żadnego słabego utworu. Każdy jest osobną historią, którą można chłonąć, nad którą można się zastanowić i przeżyć w ramach własnej wrażliwości. Wydawnictwo kompletne.

Odpaliłem dziś Ten i po raz kolejny, po tylu latach od pierwszego odsłuchu i niezliczonych kliknięciach przycisku „play” w odtwarzaczu na moim ciele pojawiły się ciarki. Świetne uczucie.

Czy będę wracać?

Grunge’owa miłość nigdy nie minie. Temat wraca do mnie regularnie, co bardzo mnie zresztą cieszy, bo cały czas znajduję w nim coś nowego.

Alternatywa

Samego Pearl Jam pierwsze cztery albumy to zdecydowany „must listen”. Zresztą ja sam wyżej niż znakomity debiut cenię sobie płytę nr 2, czyli agresywne Vs.. Z kolei zaskoczeniem dla co po niektórych może być wydana w 1996 roku, symbolicznie gasząca światło tamtym czasom, które nie wrócą, zdecydowanie subtelniejsza No Code.

Wydawnictw reszty z wielkiej czwórki (Alice In Chains, Nirvana, Soundgarden) nie będę polecać, bo mam nadzieję, że znacie i słuchacie. Za to chciałbym zwrócić uwagę na dwie, mniej znane płyty utrzymane w tej stylistyce.

Mad Season był projektem mocno osadzonym w bluesowej psychodelii. Muzycy Screaming Trees, The Walkabouts, Pearl Jam i Alice In Chains wyszli ze sztywnych ram gatunku i stworzyli dzieło przejmująco smutne, ale też mocno introspektywne. Grunge slowcore? Depressive alternative rock? Brzmienie jedyne w swoim rodzaju, a biorąc pod uwagę dalsze losy śpiewającego tu Layne’a Staleya, dojmująco smutne.

Sięgnijcie też po nieco zapomniany przez historię zespół Rein Sanction. Muzycy nie pochodzili z Seattle, ale wydawali w Sub Popie. Między innymi płytę – arcydzieło o tytule Mariposa. To zahaczająca o post-hardcore, hałaśliwa oda do smutku i beznadziei, która zamiast ściągać nas w dół, potrafi otrzeźwić i pociągnąć za kołnierz do góry. Choć terapia przyznaję, jest bardzo intensywna i do końca nie wiadomo, czy bardziej nie pogrąża, niż ratuje. Jest jeszcze jedna wada. Po odsłuchu Mariposy żaden przester nie zabrzmi Wam już tak pięknie.