Post-punk jaki jest — każdy widzi. Gatunek ten praktycznie od początku swojego istnienia przyciąga słuchaczy wyrazistością i różnorodnością. Często traktuje się go jak słowo-klucz; po brzegi wypełniony zawartością wór, zawierający w sobie całą gamę pozostających zazwyczaj poza mainstreamowym obiegiem, trudnych do jednoznacznej klasyfikacji zespołów gitarowych.
W ostatnich latach przeżywamy jego renesans za sprawą nurtu brexitcore’owego, określanego także jako crank wave. W Polsce to bardzo popularna muzyka, choć niekoniecznie w kontekście samego brzmienia zespołów tworzących naszą scenę. Pomniejsze inspiracje kolegów z UK widoczne są tu i ówdzie, ale chyba jeszcze nikt tak mocno nie czerpał ze wspomnianego nurtu, jak trójmiejskie Loveworms.
Zespół tworzą muzycy znani z innych lokalnych składów. Adam Piskorz od lat atakuje gitarowym przesterem m.in. w Czechoslovakii i zespole Gars, Mateusz „Vreen” Kunicki kokietuje basowym dołem w pierwszym z wymienionych składów, a Miłosz Rusakow znęca się nad bębnami w drugim. Grupę dopełnia postać Kasi Kowalskiej (zbieżność nazwisk z pop rockową imienniczką totalnie przypadkowa), tu debiutującej. Na papierze można było się więc mniej więcej spodziewać, jak zabrzmi Loveworms. I tak, oczekiwania w dużym stopniu pokrywają się ze stanem faktycznym, ale nie obyło się bez kilku twistów.
Po pierwsze: wzmiankę o czytelnych, a do tego potwierdzonych przez sam zespół inspiracjach współczesną brytyjską sceną post-punk, należy przefiltrować przez dotychczasową działalność muzyków. Na debiutanckiej płycie nagranej pod szyldem Loveworms mamy więc do czynienia przede wszystkim z niezwykle rytmicznym, bo opartym na grze sekcji rytmicznej graniem. Dużo tu zmian tempa, nagłych przyspieszeń i idących za nimi gitarowych szarż. Gitara odgrywa ogromną rolę, ale przede wszystkim wypełniając przestrzeń pomiędzy wspomnianą, wyrazistą sekcją, a będącym na czele, bardzo przekonująco opowiadającym poszczególne historie głosem wokalistki. Podobną rolę, choć w mniejszym stopniu, zapełniając tło, pełnią pełne ciepła partie syntezatora.
Po drugie: grający na gitarze Adam pozwala sobie zarówno na oszczędne, rwane riffowanie we fragmentach tanecznych i tych „spokojniejszych”, jak i na tworzenie ściany dźwięku z rozbudowanymi partiami, mogącymi kojarzyć się z klasyczną, amerykańską sceną indie ostatniej dekady ubiegłego wieku, co w kilku miejscach przybliża zespół do hałaśliwszych odmian gatunku. Piskorz jest też zresztą z tego dobrze znany, ale w przypadku kompozycji Loveworms świadomie ustępuje pola koleżance z zespołu. To zróżnicowany, świetnie oddający emocje głos Kasi wiedzie tu prym. Wokalistka potrafi zarówno krzyczeć, szeptać, mówić, jak i po prostu nieść wytyczone przez resztę grupy melodie. Co więcej, płynnie przechodzi od jednego, do drugiego, pomiędzy nimi stosując trzecią z wymienionych technik. Jej wokalny warsztat, ale i sposób pisania tekstów, przypominający zbiór luźnych, choć jak najbardziej sensownych zapisków z notatnika robią duże wrażenie.
Ostatecznie czuć po prostu, że muzycy grają do tej samej bramki i swoje osobiste zajawki potrafili przekuć w coś, co zdecydowanie wyróżnia się na tle polskiej, gitarowej sceny. Może i nie odkrywają niczego nowego; poza wpadającymi w ucho melodiami, mięsistym brzmieniem i wywołaniem w słuchaczu efektu pt. chcę więcej, chcę jeszcze. Moim zdaniem, w świecie przepełnionym muzyką, nie tylko, a może nawet w szczególności post-punkową, to bardzo dużo.
A jako że płyta trwa zaledwie 21 minut, to ja już czekam na kolejną.
Płytę zakupić możecie poprzez stronę wydawcy: Antenę Krzyku.
