Lato w tym roku przyszło późno i przez długi okres czasu wydawało się, że nie odwiedzi nas wcale. Na szczęście w kalendarzu znajdziemy pewniejsze punkty niż pory roku. Do takich z pewnością zalicza się coroczny przegląd polskiej sceny alternatywno-niezależnej w postaci Fląder Festiwalu.
W tym roku odbyła się już 22. edycja tego wydarzenia. Od kilku lat odbywa się ono w Parku Brzeźnieńskim im. Jana Jerzego Haffnera — na dwóch, oddalonych od siebie o kilkadziesiąt metrów scenach. Kolumnada, czyli scena większa i Belweder / Altana, ta mniejsza, goszczą w swoich progach podczas dwóch dni imprezy ponad 20 wykonawców spełniających podstawowe kryterium Flądra. Otóż zagrać na nim jako dany artysta solowy lub grupa można tylko raz.
To podejście powoduje, że Fląder stawia przede wszystkim na odkrywanie nowego i nieznanego. To mogłaby być bardzo ryzykowna polityka, gdyby nie to, że w tym miejscu — otoczonym zielenią, w pobliżu plaży — zespoły po prostu chcą grywać. Dodatkowo Fląder może liczyć na stałą, wierną tej marce publikę, dla której czerwcowa podróż do Brzeźna jest punktem obowiązkowym na ich festiwalowo-koncertowej mapie. Wreszcie, przez fakt tego, że koncerty odbywają się w miejscu publicznym, dostępnym dla osób postronnych, a sama formuła występów jest darmowa, na festiwalu chętnie meldują się osoby przypadkowe. Może nie zawsze zainteresowane głównie koncertami, bo wątek towarzyski bywa tu równie istotny, ale na pewno mogące dzięki temu wyjść poza swoją muzyczną bańkę i poznać coś nowego, co otworzy im głowy.

W tym roku pewną nowością była trzecia scena, na której do godzin porannych, ale i w trakcie trwania występów na dwóch pozostałych scenach odbywały się sety projektów: Medulla Oblongata, Implemental i Dia. Była to miła odmiana, swoista strefa chillu od głośniejszych koncertów w parku i prawdopodobnie, bo akurat w tej części nie brałem udziału, godne zakończenie piątku i soboty dla głodnych plażowej imprezy.
Czas na przejście do punktu głównego, czyli koncertów. Opisy zamieszczam chronologicznie, czyli w takiej kolejności, w jakiej danej było mi w nich uczestniczyć.

Grubianie zaproponowali dużo improwizowanego, podpartego psychodelą grania. Odniosłem wrażenie, że zespół potraktował koncert jak… próbę, ale nie jest to zarzut. Na tle zespołu najbardziej odjeżdżał bas — jakby zupełnie z innej bajki, nieraz klangujący, innym razem wprowadzający elementy niemalże taneczne. Reszta składu musiała szyć wokół niego: dużo było w tym wolnego od gatunku grania, całość jak najbardziej na plus, choć głównie w kategoriach eksperymentu. Ciekaw jestem, czy rozwinie się to w coś większego. Chciałbym.

Beatbox, elektroniczny beat i klarnet kontrabasowy. Niezłe połączenie, prawda? To GMM! Na takie brzmienie trzeba mieć pomysł i ten zespół go miał. Oparty na wyraźnych beatach, a przy tym przemyślany narracyjnie występ skłaniał do lekkich tanecznych podrygów i zabawy. Takiej pod krawatem, bo czy wypada tańczyć jazz w dresie? Tę rozkminę pozostawiam Wam, sam nie znam odpowiedzi, ale trzeba przyznać, że grupa pozostawiła po sobie naprawdę dobre wrażenie. Oryginalne brzmienie, mimo że mające w tym konkretnym przypadku swoje ograniczenia, nadal w cenie.

Rocky Rambo przejawiał spory potencjał, ale wydawało się, że sam nie wie, co dokładnie chce grać. W ich grze wyczułem wątki garażowe, pop rockowe, taneczne; nawet noise rockowe i zahaczające o punk, a wisienką na torcie było surf rockowe granie a’la lata 60. Z jednej strony różnorodność zawsze na plus, z drugiej… zabrakło nieco więcej własnego stylu. Jest to jednak nazwa, którą warto będzie śledzić.

Czy wyobrażaliście sobie kiedyś, jak mógłby brzmieć stoner w czasach prehistorii? Nie, nie, to nie żarty. Grupa Jarzmo musiała rozkminiać na ten temat sporo, bo ich drone-folkowe brzmienie to właściwie synonim powyższego opisu. Był to naprawdę głośny, oparty na jednostajnym sprzężeniu z okazjonalnymi plamami łagodności koncert. Brzmiało to jakby na granicy dobrego i złego nagłośnienia, ale chyba tak miało być. Ciężki jak mamut stoner odwołujący się do tradycji. Tej pradawnej. Niezły mindfuck.

Heavy metal i Polska. Niełatwy temat. Lokalny Jaguar działał już w czasach świetności gatunku — w latach 80. Chęci i energii nie dało im się odmówić, szczególnie zważywszy na rok urodzenia poszczególnych członków grupy. Trochę inaczej miała i ma się sprawa z samymi kompozycjami oraz jakością ich wykonania. Ujmijmy to tak: dodo fanów gatunku nie należę i po tym koncercie tak pozostanie.

Faraway, czyli najbardziej wyczekiwana przeze mnie grupa występująca podczas pierwszego dnia festiwalu. Brylewskicore na pełnej: tyle samo nowej fali co dubu, a wszystko to okraszone punkowym podejściem do brzmienia. Było w tym też sporo młodzieńczej, bezkompromisowej energii: nie ma mowy o kopiowaniu legendy, inspiracje czuć, ale chodzi o to, by na bazie starego stworzyć coś swojego. I to się Faraway udaje. Transowe, bardzo wciągające granie, które zyskiwało z każdym dźwiękiem wygrywanym przez zespół.

Inspiracje Thee Oh Sees w grze grupy Tranzyt aż nadto widoczne. Garażowe, kwaśne granie, choć moim zdaniem niewiele było w tym własnego charakteru. Znaczy się: wciągało, ale w połowie koncertu złapałem się na tym, że nie wiem, czy ciągle nie słucham tego samego utworu. Podobało mi się, ale była to muzyka tła i niestety nic więcej.
Na scenie stylówka a’la Piraci z Karaibów, z głośników reggae-blues, a melodie w stylu… Blue Café. Bardzo dziwne było to połączenie i choć doceniam możliwości wokalne liderki, to totalnie nie jest to styl, z którym mi po drodze. Publika była jednak, patrząc na jej reakcje, urzeczona. Mowa o zespole Lamia Sun.

Po latach przekonałem się do polskiego, klasycznego reggae, ale niestety w przypadku Bakshish po zaledwie kilku kawałkach zrobiłem odwrót. Nie było najważniejszego: groove’u. Basik wyciszony, nawijka nie ta, energii niewiele. Kurczę, czekałem na klasyczne granie, dostałem coś totalnie innego. W sumie sam nie jestem pewien co.

Bardzo fajne, organiczno-garażowe granie zaprezentował duet Some Things. Oparty na bluesie sound, oszczędnie dawkujący zarówno dźwięki, jak i emocje. Mimo wszystko uczuć towarzyszących dźwiękom duet wywołał wiele. Głównie tych rezonujących z brzmieniem gitary i nadającej prosty rytm perkusji. Sporo było w tym ukłonu dla bluesowych korzeni, ale w garażowej, motocyklowej oprawie. Bardzo fajny, skupiony na riffach i wyraźnym beat’cie koncert.
Na Pipi Ya Jeli miało być funkowo i… było. Z tym że głównym punktem tego koncertu były damskie chórki. Zespół starał się rozruszać publikę, miał do tego dobre narzędzia, ale zabrakło chyba nieco większego zgrania. Tak czy siak, był to bardzo pogodny, słoneczny występ. Do nieśmiałego poruszania bioderkami wręcz idealny.

Prościutkie, a jednoczenie trafiające w punkt partie basu. Do tego gitarowe efekty na najwyższym poziomie (za tak wysokie umiejki w kategoriach używania loopera gitarzyście należy się medal) i duża, ogromna wręcz sterta gruzu. Ten koncert wyniósł mnie na orbitę: odpowiednio ciężki, jednocześnie sięgający gwiazd w sposób świadomy i w pewnym sensie władczy. Trio o nazwie Salto dobrze wiedziało, w jakim kierunku zmierza, a publika chętnie za nim podążyła. Groove był niezwykle mięsisty, gitarowe odjazdy przystępne, a perkusyjne przejścia ponętne. Koncert z tych, które wciągają po całości.

Uliczna chuliganka może być kusząca. Szczególnie gdy potrafisz zgruzować bas, nakręcić perkusję, dokręcić śrubę gitarze, naoliwić synthy i dorzucić do tego nonszalancki wokal. Szacunek nie zabiega o tytułowy szacunek, ale trudno nie dać się ponieść wygrywanym przez nich, bardzo zaczepnym, a jednocześnie melodyjnym dźwiękom. Grupa atakuje odbiorcę w sposób bezpośredni, choć nie nachalny. To taki odpowiednik łobuza, który krzywdy nie robi, a jednocześnie puszcza oczko w zawadiacki sposób. I do tego zawsze możesz na niego liczyć. Potrafi zadać punkowy cios, dorzucając do niego noise rockowego kopa. Tzw. poznański sound. Nie każdy reprezentant tej sceny wart jest uwagi. Oni są. Na mój szacunek zapracowali i to z nawiązką.

RobotaRobota — inspirowany brutalizmem jazz okazał się na żywo wylęgarnią świeżych pomysłów. Cała ta otoczka, czyli zbudowane w oparciu o wielkie, często niedostępne dla zwykłego obywatela gmachy brzmienie, znalazło wiernie odzwierciedlenie w ich występie. Mocarne uderzenia perkusji, basowe doły, a pomiędzy nimi hulające swobodnie i bez jakichkolwiek barier saksofonowe odjazdy dały efekt w postaci inspirowanego krautem transu. Szczególnie że dużą rolę odgrywały też syntezatorowe, kanciaste, ale przy tym nadające reszcie odpowiednich ram syntezatorowe dźwięki. Improwizacyjne podstawy zostały zgrabnie ujęte w dopracowane kompozycje, więc o totalnym odlocie nie było mowy. RobotaRobota potwierdziła na scenie, że jest jednym z ciekawszych obecnie zespołów parających się jazzem. Nie tylko w Trójmieście.

Podobno wokalista Only Mess miał tego dnia problem z gardłem i… było to niestety słychać. Zbudowane na post-hardcorze utwory miało w sobie naprawdę dużo energii i ładnie zgrzytały w zębach, ale niestety, przynajmniej dla mnie, zachrypnięty i nietrzymający się melodii wokal ciągnął całość w dół. Można byłoby stwierdzić, że to taki gatunek, tak się w nim śpiewa, ale jednak nie do końca. Ciekaw jestem, jak zespół brzmi w pełni zdrów, bo potencjał do gatunkowego grania ma na pewno.

Fish Basket — kolejna psychodeliczna nowość na trójmiejskiej scenie. Nowość, ale mocno pachnąca latami 90. Fish Basket stawia przede wszystkim na połamaną, a przy tym bardzo taneczną rytmikę. Ma w sobie coś z funkowych Blenders, ale też z… gitarowych, dźwiękowych pejzaży a’la Nene Heroine. Czuć było w tym ducha garażowego free grania rozpisanego na trio: bawiącego się dźwiękami, ale też świetnie zgranego, pędzącego przed siebie niczym dobrze naoliwiona maszyna. Wreszcie, w muzyce grupy, czuć naprawdę sporo elementów progresywnych. Te przejawiały się w postaci pokomplikowanych, niełatwych do zanucenia melodii. Tak, wiem, żongluję określeniami, ale Fish Basket nie daje się zamknąć w jednej szufladce. To jedno z ciekawszych odkryć tegorocznego Flądra i warto śledzić propozycję grupy, o ile lubicie niedookreślone, ale też kreatywne gitarowe brzmienie.

Biorąc pod lupę występ wzbudzającego spore emocje zespołu Wij na tegorocznym Flądrze, muszę stwierdzić, że był on… poprawny. Wydaje mi się, że nie pomogło miejsce. Scena Belweder / Altana, na której wystąpił Wij, dobrze sprawdza się przy graniu akustycznym, jazzowym czy instrumentalnym. W tym konkretnym przypadku natężenie decybeli poskutkowało autentyczną muzyczną magmą i to nie w pozytywnym tego określenia znaczeniu. Głos Tuji Szmaragd przebijał się co prawda przez gitarowe sprzężenia i perkusyjną kanonadę, ale odniosłem wrażenie, że z trudem i dodatkowo nie zawsze trafiając w odpowiedni moment. Skutkiem było to, że zespół próbował grać jeszcze głośniej, przekrzykiwać się (także w sensie instrumentalnym), co nie przysłużyło się samemu koncertowi. Liczyłem na więcej.

Lubicie słodycze?! Lubicie melodie?! Lubicie rock ‘n’ rolla?! To polubilibyście grupę Swayzee. Glamowe brzmienie wspomagane naprawdę szybkim tempem, stawiające przede wszystkim na prostotę i zabawę. Trudno było się jej nie poddać, gdy zespół gra tak, jak gdyby wydawało się, że dobrze go już znamy. Nie sili się na oryginalność, bawi imidżem i znanymi motywami. Przyjemny, rozrywkowy występ.

Wreszcie coś dla gotów! Tych na koncertach zawsze dużo, więc nie zdziwiła ogromna frekwencja pod mniejszą z Flądrowych scen. W przypadku Natures Mortes gotyk ma hałaśliwy, punkowy wręcz posmak. I taki też był ich gig: odpowiednio mroczny, a jednocześnie zagrany na wysokich obrotach, z uwielbieniem dla hałasu włącznie. Czarny romantyzm w wydaniu napędzanym furią? Czemu nie!
Tribute to Siekiera — skład odgrywający legendarną płytę Siekiery, „Nową Aleksandrię”, widziałem już wcześniej w wydaniu klubowym. Pomimo tego, że wspomniany koncert wspominam jako świetny, to niespecjalnie miałem ochotę na powtórkę. Ot, nic dwa razy się nie zdarza, pomyślałem. Myliłem się. Znaczy, że nie znam chyba dobrze samego siebie. Od pierwszego do ostatniego dźwięku czuć było, że będący na scenie muzycy (Miegoń, Gos, Młyniec, Kurowski) nie chcą jedynie odgrywać co do dźwięku wybranego przez siebie materiału. Co prawda same aranżacje i brzmienie wierne było oryginałom, ale zespół, tu i ówdzie, dodawał sporo od siebie. Była to więc „Nowa Aleksandria” na miarę 2025 roku: nieco „ponaciągana”, zanurzona w psychodelii, ale też cięższa gatunkowo niż oryginał. Tłum dosłownie szalał pod sceną, a muzycy nie tracili czasu, zabierając nas coraz głębiej w przeszłość, udowadniając, że wspomniany album nic a nic się nie zestarzał.

Oceniając oba dni całościowo, trzeba przyznać, że line-up był naprawdę zróżnicowany. Znalazło się coś dla fanów brzmień lżejszych, ale też tych nieco mniej łechtających uszy. Jedynym wyznacznikiem była odpowiednio otwarta głowa i brak nastawienia na nazwy, które już znamy. Fani radiowych brzmień też raczej nie mają czego tutaj szukać (z wyjątkami), ale moim zdaniem to dobry trend Flądra w kontekście tego, jak obecnie wygląda muzyczna branża i jak trudno mniej znanym grupom pokazać się szerszej publice. Do tego dopisała pogoda (biorąc pod uwagę aurę z kilku wcześniejszych dni), ale przede wszystkim największym plusem była sama organizacja. Opóźnień nie zanotowałem, ponadto nagłośnienie stało generalnie na naprawdę wysokim poziomie. I bardzo cieszy mnie to, że doceniła to publika, która stawiła się w Brzeźnie naprawdę licznie. Szczególnie było to widać w piątek i to już od pierwszego, odbywającego się w tym dniu koncertu.
Czy mam się do czego przyczepić? Chyba tylko do tego, że na kolejnym Fląder Festiwal będę rok starszy. Brawa dla organizatorów za świetną robotę i do zobaczenia w Brzeźnie w czerwcu 2026 roku!

