Ta pochodząca z Detroit grupa nie bardzo przejmowała się tym, że grając shoegaze w latach 90-tych i to po tej właśnie stronie oceanu, nie bardzo ma szanse na sukces. I takowego nie osiągnęła. Przez to teraz ich jedyną płytę, Love 15, można śmiało nazwać zaginioną perełką gatunku.
Brzmienie wygenerowane przez Majesty Crush nie jest typową ścianą dźwięku: to raczej przybrudzony, mocno rozmarzony alternatywny rock ociekający klimatem ostatniej dekady XX wieku. Niby słyszeliśmy to wiele razy, ale mimo wszystko grupie udaje się osiągnąć dość oryginalny rezultat. Szczególnie, jeśli dodamy do tego teksty, które opowiadają o chorej fascynacji Umą Thurman (Uma), Ciccioliną (Cicciolina – sami wygooglujcie, ale pamiętajcie o trybie incognito), torturami (Boyfriend) czy stalkingiem (No. 1 Fan).
Tego w tym gatunku wtedy nie było. Potem zresztą też nie. Czy to pewna z góry przyjęta poza, czy po prostu szczeniackie marzenia, to całość spięta jest świetnym, „lushowym” brzmieniem i nastrojem ubranym w dobre kompozycje. Mi więcej do rekomendacji nie potrzeba.