Z nowymi płytami moich ulubieńców jest mi po prostu trudno. Zazwyczaj zwlekam z ich odsłuchem, unikam pierwszych recenzji i chyba najlepiej to bym udawał, że nic nie wydali. Dziwne? Nawet bardzo, ale gdy w końcu już po to nowe wydawnictwo sięgnę, to emocje zdążą ostygnąć, a głowa nie huczy od nadmiaru informacji. I choć w samym odbiorze nic to przecież nie zmienia, to przynajmniej osobiście wydaje mi się, że dystans dodaje mi kilka punktów do obiektywizmu.
Tegoroczny album The Soft Moon jest płytą bardzo osobistą, momentami wręcz intymną i przede wszystkim klaustrofobiczną. Zwrot w kierunku brzmień mechanicznych i inspiracja klasykami sceny industrialnej nie jest tu przypadkiem. To z tego źródełka czerpie Vasquez. Nie jest to jednak czysty, górski strumień, a brudna i cuchnąca odpadami przemysłowymi zawiesina. To z niej wydobywają się opary złości i beznadziei, a może nawet zagubienia, które tak czuć we wszystkich kompozycjach. I przecież nie jest tak, że poprzednie płyty The Soft Moon to sam optymizm, słońce i drink z palemką. Tutaj tych złych emocji jest o wiele więcej i występują w większym natężeniu. Przyjrzyjcie się tekstom Give Something, The Pain czy Born Into This. Ich depresyjny charakter i brutalna szczerość pozwala dosłownie wejść w głąb myśli styranego i rozczarowanego swoimi wyborami Vasqueza.
Muzycznie płyta jest zdecydowanie mniej melodyjna, a zewsząd atakuje nas więcej przetworzonych, elektronicznych i mrocznych dźwięków. Przy tym wszystkim The Soft Moon zachowało swój styl – to nadal mocno transowe, oparte na charakterystycznym basie i niepokojących pogłosach granie. Jest tu tylko trochę ciemniej, a wiary w to, że się rozjaśni, jakby trochę braknie.
Dla mnie jest to kolejny krok w rozwoju Vasqueza. Niezwykle odważny, może jeszcze niedoszlifowany, ale jednocześnie nienastawiony na poklask czy uznanie. Zwrot w głąb siebie przyniósł ostrzejsze i mniej poukładane brzmienie, ale jednocześnie więcej emocji. Mających posmak metalu i apatii, ale prawdziwych, a te zostają takimi na zawsze.