Nie pamiętam już, jak trafiłem na New Wet Kojak, ale na pewno przyciągnęła mnie do tego projektu jego nazwa. A gdy dowiedziałem się, że to coś w rodzaju post-hardcorowej supergrupy, bo w skład członków zespołu wchodzą Scott McCloud, Johnny Temple (Girls Against Boys), Geoff Turner (Gray Matter), Nick Pelleciotto (Edsel) oraz Charles Bennington to usta zwężone lekko w górę zamieniły się w rozradowaną, otwartą paszczę. Tak, drodzy słuchacze. Nazwa jest ważna. I nazwiska też.
Ważniejsza od powyższych jest jednak muzyka, a na swoim debiucie New Wet Kojak potrafi pozytywnie skonfudować. Sam klimat jest bliski temu, co robiło na swoich płytach Girls Against Boys, ale równie niedaleko grupie do tego, co robił John Lurie w The Lounge Lizards. Saksofon, na którym gra tu niejaki Charles Bennington, stanowi centralną część brzmienia New Wet Kojak. To on nadaje tempo, a reszta instrumentów wydaje się krążyć wokół tematu, który podsuwa im ten instrument. Zazwyczaj polega to na dorzuceniu różnego rodzaju hałasów, głośniejszych i bardziej subtelnych, wytworzonych za pomocą sprzężeń basu, gitary czy zrywów organicznie brzmiącej perkusji.
Efekt tego taki, że New Wet Kojak to płyta mocno waitsowa, ale podana w zupełnie innej formie. Tu też siedzimy w barze, ale to nie jest knajpa, która ma za sobą jakiekolwiek lata świetności. To obskurny bar, gdzie kilku utalentowanych jazzmanów postanowiło zakumplować się z niemającymi nic do stracenia, niezbyt dobrze ubranymi i mającymi wywalone na wszystko utracjuszami. Stali bywalcy podnoszą brwi znad swoich tanich trunków i dziwią się temu połączeniu, ale je akceptują. W końcu widzieli w swoim życiu dziwniejsze rzeczy. Do tego już po pierwszych dźwiękach zapalają zmiętolonego papierosa i przepadają całkowicie w tym szorstkim, nieprzyjemnym świecie. Te hałasy i dziwne dźwięki są w jakiś sposób uspokajające. Łączą ze sobą brzydotę i piękno w idealnych wręcz proporcjach i nikomu nie próbują niczego udowodnić. A jednak im się to udaje, choć na brawa z widowni nie liczcie. Życie nie bajka.