Cheatahs mają na koncie dwie płyty, a ja szczególnie lubię tę drugą, czyli Mythologies. Nie jest co prawda o wiele lepsza od debiutu, ale mimo wszystko wydaje mi się być bardziej „zwarta” i dopracowana. Poza tym dobrze sprawdzała się jako podkład pod dojazd rowerem do pracy. A to zawsze dodatkowa okazja do tego, by albumu posłuchać.
To jest jeden z dziwniejszych moich argumentów, ale lepszego nie wymyśliłem.
Z Cheatahs to w ogóle jest ciekawa sprawa, bo grupa została założona w Londynie, a trzech (z czterech) jej członków pochodzi kolejno z: Kanady, USA (konkretnie Kalifornii) i Niemiec. Czy tę kulturową mieszankę da się wychwycić w ich muzyce? Nie. Cheatahs grają melodyjny noise i kładą na to grubą warstwę lukru marki shoegaze. Ot tyle i aż tyle.
Przedstawicieli tej stylistyki jest sporo, a czym wyróżniają się chłopaki z Cheatahs? Przede wszystkim dobrymi piosenkami. Channel View to przyjemny, gitarowy utwór, który przywodzi na myśl ciepłe, letnie wieczory. In Flux to popowe My Bloody Valentine z ciekawym gitarowym patentem, Signs of Lorelei robi z kolei coś podobnego z syntezatorami. W Deli Rome przyjemnie wymieniają się mocniejsze gitary i perkusja z efektem „zapętlonej taśmy”; Colorado próbuje nas przestraszyć, ale chyba nikt nie boi się króliczka (nawet gdy czyha w krzakach z obrzynem); a w Murakami przez chwilę, jeśli mocno się skupicie, usłyszycie muzykę ze świata Shinigami.
Jedynym problemem Mythologies jest to, że to płyta trochę za długa. Pomysłów nie starczyło tu aż na 50 minut, ale z drugiej strony nawet te słabsze momenty nie irytują. Najciekawsze są tu przeróżne, nie tylko gitarowe (choć głównie), efekty. To one ozdabiają niewyszukane melodie i niezbyt skomplikowane aranżacje. I w sumie wystarczają do tego, by do tej płyty wracać.