Świat pożółkłych, zwiędłych liści, zapachu mokrej ziemi i zasypiającej przyrody. Mgła unosząca się nad horyzontem, mroczny las kryjący w sobie tajemnice oraz długie, ciemne wieczory przechodzące płynnie w czarną noc. Jesień? Tak, ale powyższy opis pasuje też do dźwięków, które znaleźć możemy na wydawnictwie Corona projektu Foghorn.
Za tą nazwą stoi Tomasz Turski, a samą płytę wydało Opus Elefantum Collectiv: wydawnictwo odpowiedzialne m.in. za płyty takich wykonawców jak Janusz Jurga, Widziadło, Zguba czy Vysoké Čelo. Turskiemu w nagraniu pomagali zresztą koledzy skupieni wokół tej inicjatywy; Jurga miał swój udział w zamykającym płytę Saviour Speaks Through The Branches, a pomysły Zguby możemy usłyszeć w otwierającym Lima 2 / Bodyleaving. Foghorn to jednak zupełnie samodzielny byt i poza pewną wrażliwością, tzn. spoglądaniem w stronę natury wraz z jej admiracją oraz odnoszeniem się do metafizyczności naszego świata, muzyka wypełniająca płytę Corona jest w pełni autonomiczna i wyjątkowa.
Największą zaletą tego wydawnictwa jest jego klimat. Już w pierwszym utworze, Lima 2 / Bodyleaving, za sprawą niewyraźnych głosów oraz szumów na taśmie przechodzących do niemal drone’owych, narastających z każdą chwilą zgrzytów, możemy poczuć się jakbyśmy przeszli przez drzwi oddzielające nasz świat od zupełnie nieznanego nam, nieopisanego w żadnym podręczniku miejsca. Takiego, w którym rządzi natura, nie ludzie. Zwiedzamy je więc z ciekawością, próbując odkryć jego historię.
Towarzyszą nam w tym odgłosy deszczu i burzy oraz dobiegający gdzieś z daleka, delikatny głos oraz przyjemne dźwięki gitary. Te ostatnie narastają jednak z każdą chwilą, udowadniając nam, że ten pozornie spokojny obszar, pełen jest tajemnic (Thunderstorms). Idąc dalej, napotykamy na swej drodze inne, ciekawe miejsca. Stojący pośrodku bagna, pachnący mchem domek, w którym być może gdzieś, kiedyś, jakiś shoegaze’owy zespół grał swój koncert (The Cabin). Polana, która kojarzy nam się z życiem po śmierci, gdzie słyszymy przyjemnie zawieszone, elektroniczne dźwięki wibrujące na wietrze (Corona). Szemrzący strumyk, przy którym odprężony i życzliwy duch tego miejsca opowiada nam o swoim życiu, przygrywając sobie do swej opowieści na akustycznej gitarze. Dopiero w finale, dla podniesienia wagi swych słów, decyduje się na lekkie uniesienie (Ghost From The White Water). Równie miły jest jego brat, ale jego historia jest o wiele bardziej smutna, a w dodatku otoczenie zaczyna być dla nas coraz bardziej nieprzyjazne (Ghost From An Old Alder).
Gdy już wiemy wszystko o tym dziwnym świecie, czujemy, że moglibyśmy stać się jego częścią. Jakaś siła nam na to jednak nie pozwala. Przy akompaniamencie gitary, zniekształconego głosu, przetworzonych dźwięków natury dochodzimy do istoty rzeczy i… znowu znajdujemy się przed drzwiami (Saviour Speaks Through The Branches). Czy to wydarzyło się naprawdę?
Nie przypuszczałem, że Corona spodoba mi się tak bardzo. To przepiękna, muzyczna podróż, zawierająca w sobie delikatność i nieoczywistość ambientu z prostym, ale uduchowionym folkiem. Podróż, którą można powtarzać wiele razy i za każdym razem odkrywać nowe, dźwiękowe ścieżki i poznawać nowe wątki w całej tej muzycznej historii. Paradoksem Corona jest też to, że przetworzone i odrealnione brzmienie, zamiast oddalać, to przybliża do natury, do ziemi i do żywiołów. To jesień w całej swej postaci; tajemnicza, nieodgadniona i niedostępna.
Całość dostępna na Bandcampie.