Miło jest obserwować wszelkie inicjatywy, które ulegają rozwojowi. Szczególnie od samego ich początku. Tak jest z trójmiejskim, metalowym festiwalem Skowyt Fest, który swą przygodę rozpoczął w gdyńskim Uchu (Podwórko.Art) w 2021 roku, a kontynuuje w gdańskim Bunkrze. Tegoroczna edycja, która odbyła się w dniach 2 i 3 grudnia, była już trzecią w historii tej imprezy. Progres, jakiemu ulega z roku na rok, jest aż nadto zauważalny.
Nowością najświeższej odsłony były panele dyskusyjne. Zarówno w sobotę, jak i w niedzielę, jeszcze przed koncertami, doszło do spotkania z osobami z tzw. branży: dziennikarzami, organizatorami koncertów, promotorami. Niestety z powodów osobistych (które nieco pokrzyżowały mi także późniejsze plany koncertowe) nie mogłem się im przyjrzeć. Z zapowiedzi wiem jedynie, że tematami obu spotkań były: Festiwale oraz Kariera, a na scenie wypowiadali się m.in. Arkadiusz Hronowski (B90, Mystic Festival, Sea You), Tomasz Barszcz (Summer Dying Loud), Kamil Wicik (Program 1 Polskiego Radia, Radio Gdańsk), Karol Schwarz (Nasiono Records), Piotr Cichocki (Post Mortem Fest) oraz Paweł Zwoliński (Deerhunter Booking). Zaproszenie tylu znanych nazwisk możliwe było dzięki dodatkowemu dofinansowaniu ze strony Miasta Gdańsk, co odczytuje dwojako. Nie dość, że organizatorzy dywersyfikują źródła finansowania, zmniejszając ryzyko tzw. wtopy, to jeszcze wykorzystali pieniądze na to, by porządnie się zsieciować. Bardzo dobry ruch, który (taką mam nadzieję), przyniesie w przyszłości konkretną korzyść. Nie tylko organizatorom, ale też zespołom, które grały lub grać będą na przyszłych odsłonach Skowytu.

Tak jak i rok temu, tak i teraz, na wysokim poziomie stało nagłośnienie. Dopisała też frekwencja, szczególnie w sobotę, gdy piętro klubu było wręcz wypełnione fanami ciężkich odmian muzyki. Trochę gorzej było z tym w niedzielę i tu pierwsza z moich uwag do organizatorów: tak długi maraton koncertów, organizowany ostatniego dnia tygodnia, gdzie wielu z odbiorców mentalnie szykuje się już do pięciodniowego maratonu pracy i musi nieco się przed nim zregenerować powoduje, że na ostatnim, zresztą jednym z najlepszych koncertów festiwalu, jaki dało lokalne Why Bother?, liczba słuchaczy była zdecydowanie mniej liczna. Późna pora na finał nie sprzyjała nocnym powrotom do domu, więc zastanawiam się, czy nie lepszym byłoby zorganizowanie Skowytu w piątek i sobotę.
Łączy się z tym też drugi wątek, czyli sam klub Bunkier. Zarówno do nagłośnienia, o którym już wspomniałem, jak i organizacji nie można się w żaden sposób przyczepić. Natomiast jeśli impreza ma się rozwijać, to może jeszcze nie za rok, ale już w przypadku późniejszych edycji trzeba będzie chyba pomyśleć nad zmianą lokalizacji. Ta jest dobra, ale niezbyt kojarzona przez fanów metalu z tego typu imprezami. A jak sami wiemy, to często sprawdzone miejsce przyciąga nas do tego, by sprawdzić dany koncert.
I rzecz ostatnia – pomimo zróżnicowanego, interesującego line-upu, wśród tzw. zamykaczy brakowało większej „gwiazdy”. Składu, który przyciągnąłby tych, którzy może nie są aż tak otwarci na mniej znane zespoły i dźwięki, a którzy dzięki sprawdzonej nazwie wpadliby i odkryli, że również w tych mniej znanych zakamarkach gatunku dzieje się dużo i dzieje się ciekawie. Nie mówię tu o grupach wyprzedających wielkie kluby, ale takie, które spokojnie wyprzedają mniejsze miejscówki. Do głowy przychodzą mi takie nazwy, jak In Twilight’s Embrace, Owls Wood Graves czy Dola. Może to moja projekcja i wymienione składy są nieco większe niż myślę, ale z drugiej strony, patrząc na rozwój Skowytu, jestem więcej niż pewien, że w przyszłości uda się je (lub podobne jakościowo i „wielkościowo”) sprowadzić na festiwal.

Przechodząc do samych koncertów, to największe wrażenie zrobiły na mnie dwa występy. W sobotę sceną zawładnęła Datûra. Zespół zaproponował post-metalowe, długo rozwijające się, pełne mrocznego klimatu kompozycje. Niby nic nowego, ale w tym przypadku ogromne wrażenie robił wokal i ekspresja prawdziwej liderki tego składu – Mai Rutkowskiej. Wokalistka wręcz porażała tym, jak opanowała sztukę kontrastu. Przebywając boso na scenie i dająć wybrzmieć muzycznej podbudowie kolegom z zespołu, wydając się przy tym postacią totalnie niewinną, niepasującą do całej tej układanki, na raz potrafiła zdominować krzykiem i ogromną, wokalną pasją cały klub. Przy tym widać było, że pomimo ogromnej emocjonalności, wspaniale panowała nad swoim głosem i dobrze wiedziała, co chce nim osiągnąć. Efekt był naprawdę porażający, a ta lekkość zmieszana z totalnym mrokiem była czymś, co zapadnie mi w pamięci na długo.
Z kolei drugim, bardzo ciekawym koncertem okazał się być niedzielny spektakl w wykonaniu Why Bother? Tu o niewinności nie mogło być mowy, bo panowie, pomimo że przystrojeni w frywolne sukienki, zaczęli z tzw. grubej rury i tak już było do końca. Pachnące szlamem i upodleniem kompozycje na pograniczu noise rocka i psychodelii zmiotły hałasem stojącej pod sceną publikę. To był bardzo energetyczny, a do tego intensywny koncert, a hałas wydobywający się z instrumentów muzyków tworzących ten skład piszczał mi w uszach jeszcze przez kilka kolejnych dni. Brawa dla organizatorów za to, że nie bali się zaprosić Why Bother? na Skowyt, bo dzięki temu odbiorcy metalu mieli okazję posłuchać nieco innego rodzaju ciężaru. I myślę, że ci, którzy byli jego świadkiem, wyszli z tego koncertu bardzo zadowoleni.

Bardzo podobał mi się także ciężki i masywny metal w wykonaniu Hermopolis. Odkładając otoczkę grupy na bok (choć ta jest bardzo ciekawa i kibicuję takiej promocji; w końcu starożytny doom to nie jest coś, z czym ma się do czynienia na co dzień), to ta zabrzmiała po prostu bardzo dobrze. Ciężar przyspawał mnie do podłogi, nogi odmówiły posłuszeństwa, a ja urzeczony patrzyłem na to, jak doomowy walec zmierza nieuchronnie w moją stronę. Jak widać, samo spotkanie przeżyłem, ale niewiele dzieliło mnie od dokonania żywota. A już tak całkiem serio: pomimo że gatunek, który obrało sobie trio nie sprzyja innowacyjności, to tu czuć było przede wszystkim zrozumienie podstaw jego brzmienia i tego, co przyciąga do niego jego fanów. Do tego w zalewie podobnych składów Hermopolis ma „to coś” i mam nadzieję, że będzie rozwijać się w tę stronę, by „to coś” było coraz bardziej widoczne w ich poczynaniach.

Równie ciekawie zaprezentował się Wąż. Muzykę tej grupy z kolei bardzo trudno sklasyfikować: niby trochę w niej stonera, sporo progresywnych, gitarowych ciągnot, ale jednak podstawą, oczywiście podrasowaną i „zmetalizowaną” wydaje się… blues. Tak, pomimo rozbudowanych kompozycji i naprawdę nietypowych aranżacji, muzycy Węża w jakiś sposób najbardziej nawiązują do korzeni muzyki gitarowej, rockowej. Jest to jednocześnie skład, który jeszcze nieco poszukuje i któremu, ale to tylko moja opinia, brakuje choć kapki wokalu w poszczególnych kompozycjach. To element, którego mi nieco brakowało w poczynaniach zespołu, bowiem takie urozmaicenie wpłynęłoby na polepszenie narracji. Ale nawet bez głosu, trzeba przyznać, był to bardzo ciekawy, zajmujący występ grupy o dużych umiejętnościach technicznych. O nudzie nie mogło być mowy.

Równie wysoki poziom instrumentalny zaprezentował Three Eyes of the Void. W przypadku tego zespołu motorem napędowym jest black metal w formie rozbudowanej, homeryckiej. Długie, zmieniające się w trakcie ich odgrywania kompozycje zdawały się opowiadać konkretne historie, a przy tym wciągały słuchacza w czarną czeluść. Na pewno było klimatycznie, przy tym całkiem melodyjnie (wyczuwam też sporą inspirację klasycznym heavy w dokonaniach muzyków tworzących tę grupę), ale bywały momenty nieco „przegadane” muzyczne i mniej wciągające. Na pewno grupa ma spory potencjał do opowiadania historii, ale ich treść nie zawsze jest jeszcze w pełni dopracowana. Natomiast dla fanów gatunku to rzecz zdecydowanie warta sprawdzenia.

Wyróżnie jeszcze trójmiejską grupę Sunday At 9, której agresja i pasja do tzw. groove’u nie pozwalała pozostać obojętnym. Mocne, riffowe granie z bardzo bezpośrednim wokalem i przekazem to naprawdę prosty sposób na rozruszanie publiki i tak też było na Skowycie. W grze grupy była zarówno zadziorność, jak i „uliczność”, ale widać, że to w pełni świadomie obrana przez muzyków formuła. Dla osób lubiących konkretny cios w szczenę, a jednocześnie niezbyt oczywiste brzmienie (zespół ma progresywne ciągoty) to propozycja, obok której nie mogą przejść obojętnie.

Nie mam wątpliwości, że Skowyt Fest to impreza dla poszukujących słuchaczy. Widać to przede wszystkim po zróżnicowanym, odkrywającym te mniej znane dla szerokiej publiki zespoły, ba, całe (pod)gatunki metalu. Poszukują także organizatorzy, którzy mają pomysł na to, jak ma wyglądać ich inicjatywa i krok po kroku zmierzają do tego, by tak właśnie było. Cieszy to, że nie jest to kolejny metalowy spęd, a festiwal mający własny charakter. Trzymam kciuki za jej dalszy rozwój i mam nadzieję również w przyszłości być jego świadkiem.
