Relacja ze Skowyt Fest / Bunkier Gdańsk 26-27.11.22

Z muzyką metalową zaznajomiony jestem na poziomie zadowalającym. Co prawda klasyki niezbyt mnie interesują, za to z chęcią sięgam po te nowsze zespoły wagi ciężkiej, które w swojej twórczości kombinują. Mają one, chociażby tę przewagę, że z ich twórczością mogę zapoznać się niejako przypadkowo, na koncertach. I z takim podejściem wybrałem się na drugą już edycję trójmiejskiej imprezy Skowyt Fest. Drugiej z rzędu, bo miałem okazję być też na pierwszej. Również udanej, mającej potencjał na więcej, choć wtedy jeszcze nie w pełni ukształtowanej. A jak było w tym roku? 

Bardzo dobrze. Cieszy mnie, że takie wydarzenie pojawiło się na lokalnej mapie eventowej. Metal różne ma oblicza, jest go naprawdę dużo, ale twórcy Skowytu mają pomysł na to, jak pokazać szerszemu gronu jego mniej znane oblicze. Po drugiej odsłonie mam przeświadczenie, że mają na swoje dziecko pomysł. I nie nie tylko nie boją się go wdrożyć w życie, ale też wiedzą, jak to zrobić.

Organizacyjnie impreza została dopięta w sposób wzor(c)owy. W zeszłym roku przywitało nas gdyńskie Ucho / Podwórko.art, tym razem padło na gdański Bunkier. Miejsce niekojarzące się zbytnio z koncertami, a już na pewno nie metalowymi. Jednak samo nagłośnienie, oświetlenie, płynna zmiana scenografii scenowej i sam klimat wpasował się w tematykę imprezy niemalże idealnie. Szkoda, że nie przełożyło się to na frekwencję, która na pewno mogła być lepsza. Nie wiem, co zawiniło, ale ten niepokojący trend obserwuję już od jakiegoś czasu i patrząc na backstage’owe działania i promocję, nie sądzę, by można było mieć o to pretensję do organizatorów. Zrobili imprezę na najwyższym poziomie, ale sama marka, zdaje się, musi się jeszcze przyjąć i dotrzeć do większej ilości odbiorców. Mam nadzieję, że relacje takie, jak ta, się do tego w jakiś sposób przyczynią. 

Jedyny mój zarzut wobec pomysłodawców może dotyczyć tego, że zespołów występujących każdego dnia było… za dużo. Nie każdy ma ochotę, ale przede wszystkim czas na to, by spędzić właściwie cały weekend w klubie. Nawet jeśli stosunek ceny do liczby przeżytych emocji był korzystny, to myślę, że z 3, maksymalnie 4 (przy dobrym rozplanowaniu czasowym) zespoły to optymalna liczba na dany dzień. Tak to po prostu wygląda i póki sam Skowyt nie nabierze rozpędu, to potraktowałbym go od tej strony nieco skromniej. Tak to wygląda z mojej perspektywy uczestnika dość sporej ilości eventów.

Skupiając się jednak na samych wykonawcach, to można powiedzieć, że podczas dwóch dni imprezy zaprezentowali swoją twórczością niemalże pełen przekrój gatunku. Do tego widać było różne doświadczenie sceniczne poszczególnych ekip, co jednak nie było tożsame z (większymi) różnicami jakościowymi pomiędzy konkretnymi wykonawcami. To normalne, że przy przeglądzie tak dużej ilości zespołów ktoś wybija się bardziej, ktoś inny granie ma już we krwi, a jeszcze inny jest na początku swojej przygody muzycznej.

Junon Kyanon

Do tej ostatniej grupy zaliczyłbym otwierający pierwszy dzień, pochodzący ze Słupska skład o nazwie Junon Kyanon. Grupa wskoczyła do line-upu w ostatniej chwili, ale decyzja o ich zakontraktowaniu była jak najbardziej słuszna. Młodzi muzycy swój materiał w ogromnej mierze opierali na bitowej elektronice, dodając do niej sporo inspiracji nu metalem z przełomu wieków i pasującą do tej układanki młodzieńczą energią. Był w tym groove, było trochę chaosu i niedopracowanego jeszcze w pełni brzmienia, ale było też to „coś”. A pod tym “czymś” mam na myśli pomysł na siebie, nie także muzyczny, ale też na to, jak młodzi  adepci brzmień ekstremalnych chcą wyglądać i w jaki sposób zaprezentować na scenie swoją muzykę. Miłe zaskoczenie.

Satya

Równie nu metalowy, a może nawet nieco core’owy cios, tylko w tym przypadku bardziej bezpośredni, wyprowadził zespół otwierający dzień drugi. Mowa o lokalnej grupie Satya, której inspiracje były bardziej czytelne. Uliczny metal w ich wykonaniu miał odpowiednią siłę i moc i choć nie jest to może mój ulubiony sposób na posługiwanie się tym orężem, to, jak mawia nasz naczelny polski siłacz: „nie było lipy”. Słuchaczami zgromadzonymi pod sceną bujało aż nadto, w tym niżej podpisanym, choć gdyby miał się do czegoś przyczepić (a musi, taka rola), to postawiłby na nieco większe spektrum wokalne. W kilku miejscach aż chciało się usłyszeć coś bardziej zbliżonego do skrzeku / gardłowego krzyku / wycia, bo wkradała się minimalna monotonia.

Do kategorii zespołów, które czułem, że mogłyby mi się spodobać nieco bardziej, ale czegoś mi zabrakło, zaliczyłbym z kolei grające pierwszego dnia Body Package oraz dwóch reprezentantów dnia drugiego — Ravnę i Deathspawn.

Body Package na papierze ma wszystko to, co lubię. Atmosferyczne, metalowe granie z trip-hopowym podbiciem i bardzo ciekawym głosem wokalistki — Karoliny Sawickiej — to zestaw będący samograjem dla takiego melancholika jak ja. Niestety, był to chyba jedyny zespół, który podczas tych dwóch dni nie brzmiał czysto. Mowa tu przede wszystkim o nagłośnieniu. Może się mylę, ale nie wydaje mi się, by niknąca w gąszczu gitar i przesteru elektronika oraz ww. głos wokalistki były sytuacją pożądaną. Przez to nie mogłem przebić się do sedna tej muzyki i zamiast wielobarwna, to po kilku utworach stała się ona dla mnie niemalże dwuwymiarowa. Czułem ogromny potencjał, ale nie udało się go w pełni wykorzystać w sobotni wieczór.

Body Package

W przypadku dwóch pozostałych zadecydowały dwie kwestie: tzw. gadka prowadzącego, która totalnie wybijała mnie z rytmu w trakcie występu Ravny oraz charakter muzyki, a raczej mojego nikłego osłuchania z takową w przypadku Deathspawn

Ravna

W Ravnie, jeśli dobrze zrozumiałem, wystąpiła (z jakichś przyczyn) podmianka wokalisty i mieliśmy do czynienia z występem gościnnym. I muzycznie było to naprawdę ok. Połamane, ale też diabelnie ciężkie rytmy potrafiły wkręcić. Wszystko do momentu, gdy pomiędzy poszczególnymi utworami otrzymywaliśmy coś w rodzaju amatorskiego stand-upu à la podpity wujek na imprezie urodzinowej cioci Halinki. Zabawne przez chwilę, mniej wesołe przy którymś (z kolei) żarciku.

Deathspawn (niedziela) z młodym Ozzym za mikrofonem (no nie mówcie, że nie był podobny), który trafić tu musiał jednak z jakiegoś alternatywnego uniwersum, bowiem ten z naszej rzeczywistości na pewno nie dysponuje aż takim rykiem wydobywanym z głębi gardła, dał naprawdę bardzo dobry, energetyczny, a przy tym śmierdzący siarką z czeluści piekielnych koncert. I to mi się przez długie chwile podobało. Mniej przypadło mi do gustu to, że w pewnym momencie mózg przegrał w starciu z mocą tego muzycznego natarcia, przeszedł w tryb hibernacji i zaczął uciekać w świat wyobraźni. I tak sobie myślę, że mogło to być dla niego po prostu nieco za dużo. Zarówno biorąc pod uwagę intensywność wrażeń podczas występu samego Deathspawn, jak i tego, że w tamtym momencie za mną była już masa nowych, jeszcze nie do końca przetworzonych dźwięków z soboty i niedzieli.

Deathspawn

Przechodzimy do zaskoczeń. Zacznijmy od soboty, gdzie jako przedostatni tego dnia na scenie zameldował się Leshy. Przyznam, że tego występu akurat byłem ciekaw, bo wydany dwa lata temu album Psychopomp naprawdę mi się podobał. Nie zawiodłem się tym, jak zespół zabrzmiał na żywo. Było w tym naprawdę dużo psychodelii, ale nie tej kolorowej, słonecznej i roześmianej. Nie, to była bardzo leśna interpretacja, skupiająca się na ciemnej stronie zawirowań umysłu, uczuć i zmysłów. Leshy zanurzył się w porośniętej mchem i oblepionej czarną substancją jamie. Wynurzał się z niej tylko na chwilę, by uraczyć nas melodiami (bo i tych w ich muzyce jest sporo), ale zaraz znowu chował się w środku, za dźwiękami chropowatymi, nieprzyjemnymi, a przy tym bardzo pociągającymi.

Leshy

Inny rodzaj niespodzianki zgotował kończący dzień pierwszy festiwalu It Follows. Chłopaki wymyślili sobie bardzo ciekawą łatkę pt. grungecore i… jest w tym nieco prawdy. Ale tylko nieco. No dobra, bas kojarzy się z Melvins i bardzo wczesną Nirvaną, a wokalista miewa zaśpiewy jak Layne Staley, ale to by było na tyle. W każdym razie stosowanie przez twórców grupy takiej łatki postrzegam jako naprawdę dobry i wcale nie tak daleki od prawdy zabieg marketingowy. Uważałbym jednak z jego nadużywaniem, bo (paradoksalnie) może to spowodować nie tyle potraktowanie zespołu jako ciekawostki, co po prostu niedostateczne wgryzienie się w ich materiał przez publikę. A jest się w co wgryzać, bo It Follows proponuje podlany metalem, pokombinowany aranżacyjnie, ale też mocno klasyczny post-hardcore i ja osobiście odczytuję to jako dużą zaletę. Było odpowiednio nośno, głośno; był gruz w brzmieniu, a ze ścian odpadał tynk. Do tego ich piosenki po prostu wpadają w ucho, a muzycy mają między sobą na scenie dobrą chemię. I co więcej — na płycie też jest dobrze, bo wracając do domu, wziąłem się ochoczo za album XXI i nadal gra mi on w głośnikach.

It Follows

W niedzielę czarnym koniem okazał się z kolei Diatom. Tu sytuacja jest nieco inna niż Leshy, bo z ich debiutem się zaznajomiłem i stwierdziłem, że fajny. I nic więcej. To zespół, który odłożyłem, gdzieś mentalnie oczywiście, na półkę z napisem „zobaczymy, w którą stronę pójdą na drugiej płycie”. Czemu? Mam wrażenie, że na Soli za bardzo zabrnęli w kilku fragmentach w stronę metalu (czy nawet rocka) progresywnego, a mnie akurat najbardziej podobali się w tych bardziej bezpośrednich fragmentach. Na koncercie z kolei idealnie połączyli jedno z drugim. Muzycznie dalej kombinowali, ale nie rozciągali przesadnie kompozycji; tak jakby chcieli zaprezentować samą esencję. Do tego emocjonalny, pełen agresji, ale też smutku i żalu wokal Michała Kulniewa oraz dorównujące mu żarliwością zachowania na scenie (okładanie się mikrofonem, śpiewanie na klęczkach z głową zwieszoną ze sceny) zrobiły mi tak dobrze, że jeszcze długo nie mogłem się uwolnić od tego koncertu. Idźcie w tę stronę chłopaki — kombinujcie dalej, ale oszczędnie!

Diatom

Zwycięzca Skowyt Fest 2022 może być tylko… a nie, zaraz. Zwycięzcami byli wszyscy, bo tak jak pisałem, ta edycja stała na naprawdę wysokim poziomie. Były jednak dwa takie występy, które do dziś wspominam z ciarkami na całym ciele.

Zacznijmy od finału, czyli grupy Sautrus. To nie było moje pierwsze spotkanie z tą grupą w wydaniu „na żywo”. Był to jednak ich najlepszy koncert, a łatwo nie było, bo i te pozostałe swego czasu mocno mną wstrząsnęły. Nie wiem, jak robi to Weno i spółka, ale ich brzmienie to wspaniały hołd dla czasów minionych, przeniesiony wprost w XXI wiek. I nie, tu nie chodzi o to, że brzmieli jak któryś z zespołów z dość odtwórczego gatunku, jakim jest occult rock. Nic z tych rzeczy. Zespół po prostu wie, czym jest klasyka; jak smakuje i dlaczego do tej klasyki przeszła. Bierze z niej co najlepsze elementy, czyli selektywność brzmienia, narrację i stosowanie napięcia w obrębie poszczególnych utworów oraz psychodeliczne, czyli po prostu otwarte myślenie o dźwiękach. Przy czym nie odgrywa starego, tylko coś swojego, autorskiego. I to brzmi naprawdę wspaniale. Zróżnicowany wokal, rozmarzona, ale też ciężka jak walec gitara i cięta, a przy tym mocno rozbujana sekcja stworzyły tego wieczoru jedno z najlepszych wcieleń Sautrusa.

Sautrus

Na deser zostawiłem sobie Hegemone. Największe zaskoczenie, ale też i rzecz, która dość niespodziewanie nie opuszcza moich myśli od pierwszego dźwięku, który usłyszałem sobotniego wieczoru w klubie Bunkier. Brzmienie tej grupy było potężne. I mówiąc potężne, naprawdę mam na myśli to słowo. Nie chodziło w tym jednak o zwykłe prężenie muskułów, a dotarcie do tych najbardziej skrywanych emocji. Nieprzyjemnych, brudnych, często też destrukcyjnych. Zespół chciał wywlec je wszystkie na wierzch, zanurzyć po bebechy i przeprowadzić sobie oraz nam, wszystkim zgromadzonym w tamtej chwili pod sceną, swoistą autoterapię. I to się udało. Tylko nie o samo taplanie w brudach się im rozchodzi. Wydobywane przez zespół melodyjne, ale też kruszące czaszki dźwięki z pogranicza black/post/sludge metalu miały w sobie bowiem troszkę… światła. Nadziei? Nie wiem, ale muzyka Hegemone, także dzięki odpowiednio stosowanemu napięciu i intensywności ma właściwości oczyszczające. Rezonuje we mnie do teraz.

Hegemone

Skowyt to impreza, która rozrosła się w bardzo krótkim czasie do naprawdę sporych rozmiarów. W dodatku nie jest to wydarzenie sklecone na kolanie, robione na pół gwizdka. Nie, to naprawdę dobrze zorganizowany event: z odpowiednią oprawą, dopracowanym nagłośnieniem, ale też artystycznie przemyślany, zbierający na scenie różne odcienie metalu i grupy, które być może siedzą gdzieś tam w cieniu, nie grają pierwszych skrzypiec w swoim gatunku, ale będące na tyle ciekawie, że mogące zaraz się tam znaleźć. Mam nadzieję, że czekają nas kolejne edycje, a marka nadal będzie budowana w tak przemyślany sposób. Choć obecne czasy nie sprzyjają, bowiem ogólna frekwencja na mniejszych, niemainstreamowych wydarzeniach spada, to warto rozwijać ten koncept. Jestem pewien, że w przyszłości się to, nam wszystkim, opłaci.