Weekend zakończyłem na pierwszej edycji metalowej imprezy Skowyt Fest w gdyńskim Klubie Ucho. Czy będą kolejne? Trudno powiedzieć, bo poziom koncertów był nierówny. Choć trzymam kciuki za to, by się udało.
Zaczęło się bardzo niemrawo, bo od zespołu sic. Kurde, ja nie mam nic do nu metalu, ba, co chwila chwalę się słabością do Limp Bizkit. Rapcore też spoko – KNŻ uwielbiam, RATM miłuję. Nawet polski metal z lat 90-tych w zdrowych proporcjach, pod postacią Illusion, był swego czasu sporo odsłuchiwany. Szkoda tylko, że jak połączyć to wszystko w jedno brzmienie i to takie bez jakiegokolwiek autorskiego sznytu, to wychodzi wielkie nic. To nie był dobry występ, a jak już mam słuchać cover bandu, to wolałbym, żeby grał piosenki przeze mnie znane i lubiane. Tu takich nie uświadczyłem, bo ich po prostu nie było.
Mound wypadli znacznie lepiej. Klimatyczny post-metal w ich wykonaniu (elementy wolniejsze, rozbudowujące kompozycje mieszały się z ostrymi, agresywnymi zrywami) miał dobrą narrację i zespół umiejętnie dawkował napięcie. Może mógł zagrać ten jeden kawałek mniej, by wypaść nieco bardziej przekonująco i nie przegapić kulminacji własnego show. Do tego nie doszło, ale było blisko. W każdym razie nazwa warta śledzenia, bo wszystko działało tu jak w dobrze naoliwionym piecu – świetny i zróżnicowany wokal dopełniał ciekawe muzycznie, równie eklektyczne kompozycje.
Chyba jeszcze lepiej wypadł aleph א. Znów post-metal, ale kładący akcenty nieco inaczej. W brzmieniu grupy zdecydowanie więcej było elementów czysto rock ‚n’ rollowych i przez to ze swej natury – bardziej rozrywkowych. Same instrumenty też nastrojone były jakby w kierunku stonerowych zabaw, ale najfajniejsza była w tym wszystkim energia płynąca ze sceny. Dość pierwotna, mocno zabawowa, co nie umniejsza profesjonalizmowi zespołu. I do mocniejszego potuptania i spokojniejszego pomachania główką. Przy tym obowiązkowo ze stałym, szerokim uśmiechem na ustach.
Następnie mieliśmy krótki przerywnik w postaci kawałka zagranego przez wybranych muzyków występujących tego dnia składów (prócz sic). Tu powiem niewiele ponad to, że było ok.
W porządku wypadło też Source of Mary. Nie wiem jak ich pałker daje radę grać takie rytmy i śpiewać jednocześnie, ale jakbym miał czapkę, to bym ją przed nim zdjął. Zespół nie ma jeszcze płyty i ciekaw jestem, jak na niej wypadnie. Wczoraj zabrzmiał bardzo soczyście i głośno, ale jednak, jak na mój gust, nieco zbyt monotonnie.
I tyle, bo niżej podpisany nie został na gwiazdę wieczoru, grupę Nadihr, bo miał na rano do pracy i jest mięczakiem. Za to nadrobi to faux pas pisząc w przyszłości kilka słów na temat debiutu tej grupy, którego już słuchał i który mu się spodobał. A na żywo sprawdzi ją w innym terminie.
Jeszcze jedno, bo zapomniałbym o prowadzącym. Gadanie o piwerku, sążnistym metalowym wpierdolu i animowanie publiki w taki sposób, jak gdyby ta chodziła jeszcze do podstawówki, było tak stereotypowe, że aż mnie kilka razy ścisnęło. Bynajmniej nie z ekscytacji.