Relacja z Mystic Festival 2024

To był już trzeci Mystic Festival w Gdańsku. Trzecia edycja (tu relacja z 2022, a tu z 2023 roku), w której brałem udział. Wszystko było większe, bardziej epickie, lepiej przystosowane dla miłośników metalu i gatunków pochodnych. Zgodnie zresztą z zasadą sequeli tak być powinno. Na szczęście na trylogii w tym przypadku się nie skończy.

Dobrze, ale czy to, że większa to znaczy, że była to edycja lepsza? Czy organizatorom udało się wzbić na wyżyny i przygotować imprezę, którą będziemy wspominać dłużej niż przez kilka tygodni, może miesięcy? Nie wiem. Wiem, że w mojej osobistej hierarchii był to jeden z najlepiej przygotowanych i zorganizowanych festiwali w moim życiu. A zwrotem akcji jest to, że na co dzień nie słucham aż tak dużo metalu. Choć powoli jest go w mojej biblioteczce coraz więcej. Także dzięki Mysticowi.

Na miejscu!

Zapraszam na relację z edycji 2024. Działo się dużo, działo się intensywnie. To było kilka naprawdę wyjątkowych, wartych głębszego opisania dni.

Zacznę od tego, że organizatorzy dobrze zdają sobie sprawę zarówno z potencjału, jak i ograniczeń miejsca, na którym odbywają się festiwalowe koncerty. Z jednej strony uczestników otacza piękna, stoczniowa scenografia. Z drugiej gdzieś obok niej powstaje nowa, (turystyczna?) dzielnica, z nowoczesnymi apartamentowcami i nieco innym pomysłem na zagospodarowanie tego miejsca. To może martwić, ale osoby odpowiedzialne za Mystica zdają się tym nie przejmować. Robią swoje. Dostarczają najwyższy poziom rozrywki osobom, które są spragnieni tego typu wrażeń. I jak zapewniali na jednym z paneli, ich plany sięgają na kilka lat do przodu. O przyszłość festiwalu w tym miejscu możemy być więc spokojni.

Zacznijmy od tego, że sam teren festiwalu mocno się rozrósł. Strefa Chilloutu, która znalazła się gdzieś na głębokich tyłach (lub naprzeciwko — zależy jak spojrzeć) głównej sceny, to strzał w dziesiątkę. Na jedzenie czekało się krótko, do tego strefa ta znajdowała się na tyle blisko reszty atrakcji, że nie było problemem wybrać się na małe co nieco, a zaraz po nim wbić niemalże z biegu na któryś z niżej opisanych koncertów. Do tego każda ze scen była dobrze nagłośniona i nawet jeśli brakowało przed nią miejsca, to raczej była to kwestia nieoczekiwanej popularności grupy występującej na jej deskach, niźli nieprzemyślanego ułożenia line-upu przez organizatorów. Działo się bowiem na tyle dużo i na tyle naraz, że wszędzie można było znaleźć swoje miejsce.

Sama publika Mystica zasługuje na osobny akapit. Byli to ludzie różni: ortodoksyjni, zapatrzeni w klasykę metale i poszukiwacze dźwięków nowych, mniej oczywistych czy po prostu nie tak łatwych do zaszufladkowania. Fani brzmień dziwnych, ale także ci, którzy mieli ochotę głównie na to, co dobrze znane i lubiane — każdy znalazł tu coś dla siebie. W dodatku w kilku przypadkach obie te grupy bardzo ładnie się ze sobą wymieszały. Funkcjonowały niby obok siebie, ale obu przyświecał w sumie ten sam cel — zobaczyć ulubiony zespół i odkryć trochę nowych dźwięków. 

To zresztą bardzo ciekawy wątek, bo program imprezy niemal zmusza ortodoksów do tego, by ci spojrzeli na teraźniejszość (przyszłość), a metalowych hipsterów do tego, by ci zerknęli i docenili przeszłość pod postacią tzw. klasyki. Rzecz pozornie niewielka, a jednak nosząca znamiona pewnego rodzaju edukacji muzycznej uczestników oraz budowy własnej publiki na kolejne lata. Publiki świadomej, osłuchanej, ale też otwartej i lubującej się w różnorodności. Takiej, dla której niestraszne są dziwne stylistyczne połączenia i eklektyczność obecnej, metalowej sceny. A jednocześnie doceniającej wszystkie te zespoły i artystów, którzy doprowadzili gatunek do stanu obecnego.

Na łowach!

Podsumowując: ludzi było multum i większość z obecnych na Mysticu sprawiała wrażenie osób, które dobrze wiedzą, dlaczego i po co wybrała się na festiwal. Elementy dodatkowe, takie jak panele, wystawa zinów, możliwość zdobycia autografów od muzyków czy stoiska z merchem to dodatki, które jednak nie zastępowały głównego dania, jakim były koncerty, a idealnie je uzupełniały. Do tego cały czas było w czym wybierać i nie było sytuacji, w której górę nad emocjami koncertowymi mogłaby wziąć nuda. Ja sam zobaczyłem kilkadziesiąt dobrych, wartych wspominek i niezwykle zapamiętywalnych sztuk, a nawet nie uważam się za metalowca. Słowem – było co docenić, było na czym się bawić.

Przechodząc do konkretów – pierwszy dzień (z powodu pracy) rozpocząłem ze sporym opóźnieniem, faktycznie traktując go jako rozgrzewkę przed kolejnymi, pełnymi emocji rozdziałami tej historii. Warm-Up Day (środa) przywitał mnie na start festiwalowej przygody rzęsistym deszczem i generalnie stał pod hasłem: jakość ponad ilość. Zaskoczył też sporymi tłumami, co akurat było nowością w kontekście poprzednich edycji i tego, jak rok i dwa lata temu wyglądała “rozgrzewka” pod względem frekwencyjnym.

Body Count

W tłum wbiegłem na wysokości połowy koncertu Body Count i od razu poczułem, że na scenie dzieje się coś wyjątkowego. Ice-T i spółka owinęli sobie publikę wokół palca, choć kilka tekstów rzuconych ze sceny nosiło znamiona co najmniej kontrowersyjnych. Nie wdając się w szczegóły – zasada nadstawienia drugiego policzka na pewno jest im obca. Przechodząc jednak do samej muzyki, to groove metal w ich wykonaniu to nie tylko rytmiczne bujanie czupryną nasiąknięte negatywnym nastawieniem (niezłe niedopowiedzenie) do policji. Nie, to coś więcej. Muzyka ulicy, tej, którą poruszamy się na co dzień — oczywiście w wersji europejskiej, polskiej, o wiele bardziej bezpiecznej, ale też dalekiej od sielskości nowobogackich dzielnic. Pomagała w tym nie tylko nawijka, ale przede wszystkim muzyka: dobitna, bezpośrednia, zbudowana na funkowym podbiciu, ale przefiltrowana przez metalową wrażliwość. Dobry gig i choć zabrakło kilku hitów, to brzmiało to wszystko bardzo szczerze i przekonująco.

Zmiana klimatu nastąpiła jednak szybko, bo Witching to podcięte żyły, złowieszczy uśmiech i (co najmniej) trzytonowy emocjonalny bagaż w jednym. Muzyka tej grupy respondowała z wrażliwością à la Dom Zły, mieszając ją z black metalowym wyziewem i melodyjnością, której mogłaby im pozazdrościć większa część tej sceny, a nawet spora część przedstawicieli brzmień lżejszych. Wyśpiewywane frazy i odgrywane riffy trafiały w serducho, a zespół czuł się na scenie tak dobrze, że aż trudno było się do tych smutnych dźwięków smucić. Świetny koncert, w topce tegorocznej edycji.

Witching

Następni w kolejce Villagers of Ioannina City zgrabnie połączyli stare z nowym. Black Sabbathowe riffy ładnie współbrzmiały z Kyussową dynamiką. Koncert gatunkowy, wciągający, choć daleki od odkrywczości. Jednakże riffy wybrzmiały, ciężar był obecny, melodie dało się wychwycić. Mnie to wystarczyło!

Villagers of Ioannina City

Z dala dnia “zerowego” słyszałem popisy Kreatora, Suffocation i Sanguisugaboog. Thrash i death to jednak totalnie nie moja bajka. Każdy z tych zespołów brzmiał na jedno kopyto i po pierwszym utworze miałem wrażenie, że wiem o nich już wszystko. I nawet jeśli jest to wynik niskiego poziomu osłuchania się z tymi stylistykami, to nic nie poradzę, że po prostu nie czuję takiego grania i z tego też powodu nie widzę sensu o nim pisać.

Podsumowując Warm-Up Day: rozgrzewka krótka, acz bardzo udana!

Tak po prawdzie, to i czwartek, czyli oficjalny dzień pierwszy imprezy miał być dla mnie rozgrzewką. Najbardziej bowiem wyczekiwałem piątku i soboty. W praktyce okazało się, że i tego dnia zobaczyłem wiele dobrego, a co najmniej dwa koncerty trafiły do mojej topki występów tej edycji.

Ampacity

Przygodę z metalem rozpocząłem tego dnia od… Ampacity. Tym razem trójmiejska grupa postawiła na stonerową odsłonę swojej twórczości. Był trans, były space rockowe zagrywki i tzw. wczutka. Szkoda, że niknęły nieco klawisze, bo to najmocniejsza (z całym szacunkiem do gitarowych popisów) strona obecnego wcielenia tej grupy. Mimo tego był to fajny, orzeźwiający koncert przypominający wszystkie charakterystyczne elementy tzw. trójmiejskiego brzmienia. Godny reprezentant lokalnego grania i więcej — zespół, który wie, jak dosięgnąć skąpanego w psychodelii księżyca!

Gutalax

Trzy gęstości tzw. humorku — witajcie na koncercie Gutalax. W jego trakcie przeszedłem wszystkie trzy fazy: beka z kupy, zdziwienie tym, że po kilku kawałkach nadal kogoś to bawi i w końcu czysta radocha z tego, że zespół w to brnie. Muzycznie fajne, wokalnie okropnie (i w sumie na swój sposób interesująco, ale nie na tyle, by słuchać w domu), a w sumie to przede wszystkim nieskrępowana, fekalna radocha. Kto się nie śmiał, ten smutas.

Na Kadavar do pełni szczęścia brakło leżaczków. Bardzo wolno rozwijająca się sztuka, w której techniczne granko szło za pan brat z tzw. klimacikiem. Można było odpłynąć myślami gdzieś daleko i dać się ponieść mięciutkim jak poduszeczka riffom. Z tym że ciekawsza „tam i wtedy” niż później. Przyznaję, że po całym festiwalu w ogóle nie byłem pewien, czy w końcu widziałem ten występ, czy też przypadkiem go nie ominąłem…

Kadavar

Mówiłem, że nie lubię thrashu? Kłamałem! Crossoverowe, komiksowe granie, jakie zaprezentował Pest Control, robi mi wielce i szkoda, że wbiłem pod scenę dopiero na drugą połowę koncertu. Żarliwy, choć nieco zagłuszony przez instrumenty wokal i ekspresja wokalistki robiły robotę, a tnące powietrze gitary i grooviasty bas ściągnęły do ciemnego klubu mnóstwo słońca. Moshpit nigdy nie był tak stylowy i kolorowy, jak w trakcie tego gigu.

Pest Control

Niestety (?), ale nie robi mi metalcore (* już któraś osoba donosi mi, że do deathcore – ok, tu wychodzi moja niewiedza w kwestii tego typu gatunków) i ten w wykonaniu Thy Art Is Murder też mi nie zrobił. W sensie: ani na minus, ani na plus. Gdybym chodził na siłkę, to może byłaby to spoko muzyka — mózg wyłączony, jest energia, prę do przodu. Ale nie chodzę, bo powtórzenia są dla mnie tak samo monotonne jak siedzenie na tyłku. Na Mysticu zabrzmiało to spoko, ale już pisząc te słowa, nie pamiętam, o co w sumie chodziło temu zespołowi.

Broniłem się na maksa, by nie trafić na koncert Bruce’a Dickinsona, ale że akurat miałem kilka wolnych chwil, to postanowiłem zobaczyć, jak się ma legenda. Głównym powodem takiego podejścia jest to, że Iron Maiden to dla mnie nudy, a nawet jeśli sam Bruce wydaje się być spoko typem, to jest to nieco za mało, by dać się porwać jego wokalowi. A tu całkiem spore zaskoczenie! Dickinson dał występ z gatunku tych, które bronią się świetną produkcją i jakościowym poziomem. Zaśpiewy zabrzmiały wspaniale, do tego muzycznie, nawet jeśli to nie moja bajka, to robiło to (profesjonalne) wrażenie. Emocjonalnie nie wciągnęło, ale trudno nie było docenić tak dobrze odegranej sztuki. Bruce to jednak Gość.

W trakcie występu Biohazard powziąłem bardzo poważne postanowienie: ubieram bandanę i idę komuś wpierdolić. Ok, przesadzam, jestem pacyfistą, a umiejętności waleczne posiadam raczej na poziomie strony (po)bitej. Lepiej więc nie ryzykować. W każdym razie groove był gruby i oddziaływał na psychę lepiej niż jakakolwiek reklama. W sensie, że człowiek machał bańką i czuł, że jest częścią ulicy. Chciał być częścią ulicy. Chciał mieć uliczny background. No, łapiecie, o co chodzi! Mega dobre, przyziemne i nieskomplikowane granie, w którym czuć było (uliczne, hehe) serducho.

Witch Fever

Wiedziałem, ale nikt mnie nie słucha! Witch Fever, skład, który wpadł do line-upu w ostatniej chwili, okazał się czarnym koniem festu. Dziewczyny zagrały porywającą sztukę — punkowy zadzior mieszał się z noise’owym brzmieniem, a bezpośredniość była tak wielka i tak bezpretensjonalna, że właściwie można było poczuć się tak, jakby człowiek znajdował się bezpośrednio na scenie. Zresztą przez chwilę tak było, bo wokalistka Amy Hope Walpole zeszła w pewnym momencie do tłumu i tam odśpiewała (a raczej wykrzyczała) jeden z utworów. Musiałem nieźle się nagimnastykować, by nie nastąpić na kabel od mikrofonu… Łatwo nie było! W każdym razie charakterystyczne noise rockowe, przypominające złote czasy riot grrrl brzmienie i zbudowane na bazie rytmicznego hałasu kompozycje sprawiły, że występ ten wrył mi się mocno w głowę i pozostanie w niej na zawsze. PS: Było też pogo, byłem w nim ja.

Świetna energia i świadomość własnego geniuszu ustawiła koncert Machine Head. Zespół dał z siebie wszystko, zagrał to, co miał najlepszego i dodatkowo opakował to w show, którego nie dało się zapomnieć. Był ogień w sensie dosłownym i metaforycznym: hymny prześcigały się z rytmicznym wpierdolem i pod tym względem naprawdę niewielu wykorzystało główną scenę do tego, by porwać publikę tak, jak oni. Władcy sceny, władcy bioder, władcy gitarowych solówek i mistrzowie bujania. Charyzma wylewała się litrami i aż szkoda, że w pewnym momencie musieli skończyć. OK, było też w tym sporo buty i schlebiania własnemu ego, ale c’mon… Gdy gra się tak dobrą sztukę, to aż żal byłoby nie skorzystać. To był po prostu wspaniały, niezwykle emocjonalny i przepełniony groovem koncert. Ścisła topka tej edycji.

Machine Head

W kontekście poprzednika bardzo trudno było mi się wczuć w to, co robił na scenie Zeal & Ardor. Mimo wszystko ten fragment, który udało mi się zobaczyć przed powrotem do domu i ostudzeniem emocji, zaciekawił i udowodnił, że to jeden z ciekawszych, do tego nietypowo grających składów na obecnej, okołometalowej scenie. Fajne, czyste brzmienie i piosenkowość ustawiły ten arcyprzyjemny w odsłuchu set. Trochę żal, że poczułem potrzebę ewakuacji z powodu lekkiego przebodźcowania (oj ten Machine Head), ale też satysfakcja, że ten materiał brzmi tak dobrze również na żywo. Jeśli będę miał kiedyś okazję, to na pewno pójdę zobaczyć ich (raz jeszcze) na żywo.

Piątek na Mysticu był tym dniem, na który czekałem najbardziej. Oczekiwania były bardzo wysokie, a co za tym idzie – pojawiło się ryzyko, że do domu wrócę rozczarowany. Nic takiego jednak nie miało miejsca!

Pop punk zmieszany z metalem z naciskiem na to pierwsze. Bardzo bez lub ultraprzypałowy wykon – zależy, co się lubi. Tak wyglądał koncert Blood Command, który podzielił moich znajomych. Mnie ten dystans do siebie i granej muzyki zrobił dobrze, wprowadził w dobry nastrój i przypomniał, jak bezpretensjonalna może być muzyka gitarowa. Czysta zabawa, zero napinki, rytmiczne twerki na scenie to elementy, które spowodowały, że występ ten wspominać będę jako bardzo przyjemną sztukę.

Blood Command

Następnie przyszła kolej na jedną z nazw, na którą czekałem. Mowa oczywiście o brytyjskim Ditz. Mała scena (Sabbath Stage w Drizzly Grizzly), niewielka liczbowo, acz bardzo aktywna i energiczna publika pod nią, a na niej koncert będący w ścisłej topce tegorocznej edycji. Art-punkowy galimatias mieszał się z typowo hardcore’owym brzmieniem: bas na przodzie, pędząca perkusja, a do tego gitary robiące (sensowny) hałas. Do tego ultracharyzmatyczny wokalista, który wspinania się na wieżę z głośników / daszek klubu / ręce publiki się nie boi. Serio, to było zjawisko i to z gatunku tych, które trudno opisać, za to zdecydowanie łatwo zapamiętać. Podobno w przyszłym roku wracają do Polsk, więc jeśli lubicie nietypowe post-punkowe brzmienie, to musicie, musicie zobaczyć ich na żywo. Przygotujcie się na zdrową dawkę napędzanego art punkiem noise rocka i przygotujcie się na nie mniejsze ilości kaskaderskich popisów ze strony Calluma Francisa. Ubezpieczycielom i służbom ratunkowym poleca się na czas trwania gigu Ditz odwrócić wzrok.

Ditz

Bilans tego koncertu to — wypitych 6 piw, z tego ukradzionych publice 4. Do tego spalone przynajmniej pół paczki petów.. Oplutych osób kilka — w tym ja — a do tego niezliczona ilość rozwalonych bębenków wśród zgromadzonych pod sceną słuchaczy. Mowa oczywiście o grupie The Shits — czarnym koniu nie tylko tej edycji, ale przede wszystkim mojej topki ulubionych wydawnictw wydanych w roku ubiegłym. Ich album You’re a Mess gościł w moich słuchawkach na tyle często, że wywindował oczekiwania co do tego koncertu bardziej, niż nadzieje rodzimych kibiców piłki nożnej odnośnie jakichkolwiek sukcesów polskiej reprezentacji w ostatnim ćwierćwieczu. Wracając jednak do koncertu: proszę Państwa — to było wspaniałe. Koncertowy odsłuch kawałków, które znam na pamięć, był najlepszym z nich. Grupa mieliła hałas na wszelkie sposoby, stawiając przede wszystkim na transową, zaprawioną ogromną ilością decybeli ścianę dźwięku zestawioną z trzech, grających to naraz, to na przemian gitar. Zespół, którego pewnie nie zapamięta wielu, bo nie oszukujmy się — średnio pasował do przyzwyczajonej do metalowej narracji estetyki — ale w moim sercu pozostanie tym totalnie najważniejszym i najlepszym na tegorocznej edycji Mystica. Leciała ślina, lało się piwo, płynął przester. Gówniaki postawiły na specyficzną zabawę. Ja bawiłem się wyśmienicie.

The Shits

Pełen emocji z poprzedniego gigu trafiłem na koncert Leprous. I niestety w mojej osobistej hierarchii zespół ten otrzymał nagrodę największej popeliny tegorocznego Mystica. To było po prostu złe. Bardzo złe. Pop progresywne granie ubrane w niby metal nie znajduje się nawet na krańcach mojego muzycznego horyzontu i szkoda mi było każdej sekundy, którą spędziłem pod sceną. Tu miejsca na dłuższy opis również mi szkoda. Nie dla mnie takie sztuki.

Rozczarowanie przyniósł również występ Pigs Pigs Pigs Pigs Pigs Pigs Pigs, co do którego akurat miałem konkretne oczekiwania. Niestety, ale takie stonerowo-psychodeliczne granie z zestawem wszystkich możliwych brzmieniowych patentów stylu słyszałem już wiele razy i to w lepszych odsłonach.. Było poprawnie, ale to niestety tyle. Zabrakło bożej iskierki, dobrego dnia, a być może nieco lepszej, nastawionej na trans setlisty. Dopadła mnie konstatacja, że występ Pigs Pigs Pigs Pigs Pigs Pigs Pigs mógł się podobać, ale jeśli stonera słuchasz od święta. Ja słucham go sporo, więc większość tropów tego koncertu łatwo było mi wychwycić, ale nie czułem w tym ani energii, ani polotu. Zmarnowany potencjał na coś więcej.

Bob Vylan

Konkursu na najlepszą klatę festu nie było, ale gdyby jednak, to w cuglach wygrałby go wokalista duetu Bob Vylan. W przypadku zawodów na największą ilość puszczanych z taśmy dźwięków również ogłosiłbym zwycięzcą tę grupę. Przodowała również w energii i liczbie słów wypluwanych (z paszczy) na minutę. Przede wszystkim jednak Bob Vylan przypomniał czasy, gdy rapcore nie był obciachem. Tak właściwie dla mnie nigdy nie był, ale wiecie, o co chodzi. Podobało się!

W przypadku tego koncertu rozdzielam nieco formę zespołu od brzmienia. To pierwsze stało na wysokim poziomie. Przekrojowa setlista, nowsze rzeczy za pan brat z klasycznymi hitami. Paradise Lost naprawdę się starało i uważam, że muzycy zagrali dobrze, ale brzmiało to tak, jak gdyby grali zza ściany pokoju taniego akademika — płasko, bez jakiejkolwiek głębi i polotu Do tego główna scena została niewykorzystana w żadnym stopniu, bo scenografia była uboga jak stół u szwagra-singla na urodzinach. Mimo wszystko podobało mi się — czego nie usłyszałem, to sam sobie dośpiewałem. Z perspektywy czasu było to jednak spore rozczarowanie, bo Paradise Lost to przecież w ogólnych rozrachunku świetny zespół i szkoda, że musiał siłować się z techniką. Szczególnie w sytuacji, gdy miał ochotę oraz formę na zagranie dobrej sztuki… a przynajmniej chcę wierzyć w to, że o to w tym dziwacznym performensie chodziło.

Paradise Lost

Siedzisz w pubie, pijesz piwo z ziomkiem i gra wam dobra muza à la lata 70. Taką projekcję miałem w trakcie odsłuchu koncertu Graveyard. Zespołu, który czerpie z klasyków, nie wstydzi się swoich inspiracji i jeszcze robi to tak porywająco, że chce się tych wspomnianego trunku w dobrym towarzystwie wypić nieco więcej. Zrelaksował mnie ten koncert, nabrałem siły przed kolejnymi, ale nabrałem też ochoty na to, by spotkać się z kumplem w oldschoolowym pubie. Ktoś chętny?

Miło, że Mimi Barks rozwinęła się jako artystka. Widziałem ją kilka lat temu na nieodżałowanym Soundrive i już wtedy robiła wrażenie. Dobra, ja wiem, że to nadal jedna i ta sama piosenka, ale pełna pierwotnej energii i odegrana z taką pasją, że nie będę się czepiać. Charyzma Mimi jest naprawdę spora i świetnie, że na Mysticu była szansa posłuchać również mniej oczywistych odmian metalu. W końcu trap metal to też metal.

Mimi Barks

Następnie wpadłem zobaczyć Megadeth i tak całkiem szczerze, to nie wiem, co na ten temat napisać. Po tym występie w głowie pozostało mi totalne zero wspomnień i dokładnie tyle samo śladów na duszy. Technicznie nie było do czego się przyczepić, ale ja po prostu nie lubię takiej muzyki. Powtarzam się, więc na tym zakończę.

Z kolei w trakcie występu Wayfarer emocji miałem w sobie aż nadto. Do tego działała wyobraźnia — zamknąłem oczy i przeniosłem się w odległe czasy, w dalekie, niedostępne miejsce. Nigdy tam nie żyłem, mam pewne wyobrażenie o tym, jak mogło to wtedy i tam wyglądać, ale to przecież mające niewiele wspólnego z rzeczywistością projekcje. Nie szkodzi. Wayfarer schlebiał tym wizjom i robił to w tak przekonywający sposób, że poddałem się im w pełni. Zazębiające się dwuwokale, wszechobecny groove, zaangażowane riffowanie i wykreowanie nastroju apokaliptycznego Dzikiego Zachodu pod wezwaniem Ennio Morricone spowodowały, że koncert ten z miejsca wskoczył do topki edycji. Galopem!

Wayfarer

Uff! Dotarliśmy do ostatniego dnia festiwalu, podczas którego postawiłem głównie na siemanizację i (radosne, choć na lekkim zmęczeniu) skakanie po scenach. Powodem tego było to, że trochę nie mogłem zagrzać miejsca, trochę też chciałem sprawdzić jak największą liczbę składów, które zanotowałem sobie w swoim kajeciku. Jedno jest pewne — o nudzie i zwolnieniu obrotów nie było mowy.

Bardzo lubię stylistykę obraną przez Owls Wood Graves — zresztą tak jak i tę konkretną grupę. Przebojowy, wyprowadzony z piwnicy na scenę black podchodzi mi znacznie bardziej niż ten klasyczny. OWG widziałem już kilkakrotnie na żywo i za każdym razem bawiłem się dobrze. Tym razem jednak jakby nieco mniej — był muzyczny power, ale wokalnie zdarzały się chwile zagubienia. Tak czy siak, doładowałem się na tym ulicznym mroku pozytywną (paradoksalnie!) energią, więc jako start ostatniego dnia imprezy oceniam go jako dobry.

Owls Woods Graves

Niestety nie wciągnęło mnie progresywno-sludge’owe granie spod znaku Dvne. Chyba liczyłem na coś zgoła innego. Kompozycje rozciągnięte, ale bez wyraźnej narracji. Przyjemne w odbiorze, nie tego się nie czepiam, ale emocjonalnie było to dla mnie ciemne, czarne limbo. Wolę z płyty, co nie jest niestety pochwałą.

Koncert Niemców z Lord of The Lost nosił wyraźne znamiona Wielkiego. Cieplutki i selektywny sound — był. Jeszcze lepszy kontakt z publiką — a jakże. Charyzma wykonawcza i wokalista, który to dyrygował, to puszczał oko do publiki — jeszcze jak! Świetny technicznie, wykonawczo, ale i kompozycyjnie koncert. Totalnie rozumiem, że komuś może nie pasować takie glamowo-industrialne granie, ale trudno było pozostać obojętnym wobec tego, co zespół zaprezentował podczas sobotniego popołudnia na scenie. Płuca wyplute podczas wyśpiewywanych hymnów i siniaki od pogo wskazują na to, że było świetnie. A w bonusie okazja do zobaczenia zespołu, który brał udział w Eurowizji — kolejnej imprezie, którą bardzo lubię. Jak mawiał klasyk — tyle wygrać.

Lord of the Lost

Czarnym koniem stonerowego grania został bliżej mi nieznany skład o nazwie 1000mods. Jego twórczość odkryłem dosłownie kilka dni przed festem, w trakcie odsłuchu jednej z playlist poświęconych imprezie. Zaskoczenie! Świetne efekty na gicie, do tego zielona mgła unosząca się nad riffowanym, powolnym graniem i totalna wczutka spowodowały, że trudno było nie poddać się grze grupy. Prażyło słonko, grzało ciepełko, a całość uzupełniła przyjemna, morska bryza. Wyszedł z tego prawdziwy desert rock, tylko że w wersji znad morza. Bardzo przyjemny koncert.

Fan Slayera ze mnie żaden — może kiedyś się to zmieni, ale póki co jest, jak jest. Czyli znam, nie przeszkadza mi, ale żeby tak posłuchać z wewnętrznych chęci, to już nie bardzo. OK, po tym wyznaniu, o ile bardzo Was zabolało, możecie przestać czytać to, co wydarzy się dalej. Ostrzegałem! W każdym razie to, co pokazał na scenie Kerry King, nie było niczym więcej jak turbo poprawnym, ale też totalnie generycznym thrashowym graniem. Czasem fajną, częściej nudną, przepełnioną piszczącymi solówkami i agresją prezentacją tego, co dobrze wszystkim znane (choć przez wielu właśnie to jest lubiane). Doceniam wykonanie, ale ja po prostu (jeju jak się powtarzam) nie lubię tego brzmienia i całej otoczki. W sensie — niech sobie leci w tle jako ścieżka dźwiękowa do jedzenia frytek lub pizzy. I w taki sposób wykorzystałem ten slot.

Dark Funeral

Dark Funeral to w teorii po prostu czysty, oldschoolowy black metal. To tyle na papierze, a w praktyce… podobnie. Zabawny ten występ był o tyle, że albo ktoś chciał być za bardzo lo-fi, albo nie ogarnął back tracków — taśma jakby się zacinała, występowały brzmieniowe artefakty, coś było nie tak. Przyznam przy tym, że przody były całkiem ok i o ile wolę BM w tej nowszej, nieco mniej konserwatywnej formie, to z koncertu nie wyszedłem z niesmakiem. Szkoda też, że grupa grała o tak wczesnej godzinie — było zdecydowanie zbyt jasno jak na tak bezsłoneczną, pachnącą stęchlizną muzykę.

Koncertem dnia został występ brytyjskiego High Vis i co do tego nie mam żadnych wątpliwości! Nie wiem, kto był odpowiedzialny za ten booking, ale chwała organizatorom za to, że zauważają wyspiarskie, gitarowe granie. High Vis łączą post-hardcore’owe brzmienia z britpopową przystępnością i jakkolwiek taki opis nie brzmi to dziwnie, tak na żywo zespół stanowi pocisk nie do zdarcia. Było pogo, były chóralnie odśpiewane wersy, ale najważniejsza była energia. Naturalna, płynąca z głębi, przelewająca się ze sceny na publikę. Rzecz wspaniała, korespondująca z tym, co dzień wcześniej grali Ditz i The Shits, a jednocześnie totalnie inna, oryginalna. Bardzo oldschoolowa w formie, nowoczesna w brzmieniu i ultra interaktywna. Tak gra się koncerty, które pamięta się jeszcze na długo po zakończeniu imprezy.

High Vis

Wyznanie: ominęła mnie pierwsza, druga i każda inna fala metalcore’u. Brzmi to wszystko z reguły tak, jakby materiał grany był przez metalowy boysband i w mojej głowie różnicują to tylko pojedyncze, nie zawsze łatwo do wychwycenia elementy. W przypadku Enter Shikari taką charakterystyczną częścią była niezła warstwa elektroniczna, ale niestety tylko ona zrobiła na mnie dobre wrażenie. Reszta wydała się dość płaska, mało zapamiętywalna. Fajnie, że są zespoły, które mogą przekonać młodzież do metalu. Ja do młodzieży już nie należę, proszę mnie już do takich rzeczy nie przekonywać.

Satyricon, czyli zespół zaliczających się już właściwie do dziadków blacka zrobił na mnie spore wrażenie. Prawidła gatunku zostały zachowane i nie było tu mowy o ekstrawagancji, ale energia i techniczny kunszt płynący ze sceny były na tak wysokim poziomie, że bardzo łatwo było mi wejść w ten świat. Fajna, do tego wcale nie bazująca na samej nostalgii podróż do przeszłości gatunku. Takie lekcje lubię!

Orange Goblin

Na pierwszy rzut oka koncert Orange Goblin zapowiadało się na super sztukę — Sabbathowe granie, do tego najlepsza ze scen (Desert, jakby ktoś pytał). A jednak nie pykło. Nie zrozumcie mnie źle, brzmiało to całkiem fajnie, ale nie tak dobrze, jak sobie wyobrażałem. Był ciężar, charyzmatyczna nawijka, ale zabrakło drive’u i mięska. Bez tego to jak blant spalony w średnim towarzystwie. Niby fajnie, ale wszyscy wiemy, że może być lepiej.

W przypadku grupy Múr miałem z kolei do czynienia z totalnym zaskoczeniem. Post-metalowy black z czymś, co przypominało keytar (serio — czy mi się to nie przyśniło?!) stworzony na bazie emocjonujących, wręcz rozrywających serducho kompozycji. Coś totalnie innego, coś nowego, oryginalnego i bardzo osobnego. Epickość zderzała się z bezpośredniością, a efektem tego jeden z najbardziej nieprzewidywalnych gigów tegorocznej edycji. Islandia to jednak stan umysłu.

Múr

Na headlinerze się nie bawić? Szczególnie gdy ten gra takie hity, że nawet nie znając ani jednej piosenki zaczynasz je nucić? To nie przystoi! Bring Me The Horizon to było typowe koncertowe doświadczenie z kategorii „tu i teraz”. Bawiłem się świetnie, następnego dnia zapomniałem na czym, lada chwila nie będę przyznawać się do tego, jak mi się podobało, ale w tym momencie, gdy słyszałem muzykę ze sceny to prezentowało się to… naprawdę fajnie! Jednocześnie było to bardzo tiktokowe doświadczenie — głównie za sprawą oprawy, zabawy ujęciami i interakcji z publiką. Nie moja para kaloszy, ale szacun dla zespołu, który potrafi ściągnąć młodzież (także tę starszą) na koncert. PS: neonowa produkcja prześwietna! PS2: czyli jednak coś z tej młodzieży we mnie zostało.

Wiedźmie rytuały wymagają odpowiedniej oprawy. Na występie Chelsea Wolfe mieliśmy więc nagłe i gwałtowne załamanie pogody w postaci rzęsistego, intensywnego deszczu. Niebo zapłakało, by przygotować nas na Sztukę. Ultraklimatyczny, skąpany w szarościach i mgle koncert stanowił idealne podsumowanie tegorocznej edycji. Imprezy różnorodnej, inkluzywnej i biorącej na warsztat wszystko to, co w metalu najciekawsze. Taki też był koncert Chelsea — niejednoznaczny gatunkowo i zaangażowany. Słowem — magiczny. Muszę złapać artystkę w nieco bardziej intymnej, klubowej przestrzeni i Wam też polecam powziąć takie postanowienie.

Chelsea Wolfe

Jeśli dotarliście do tej, nie ukrywajmy, przydługiej relacji, to chyba nie potrzebujecie już dodatkowej zachęty w postaci rozbudowanego podsumowania odnośnie tego, czy warto wybrać się na Mystic Festival. Liczba koncertów, o których wspominam powyżej, jest naprawdę pokaźna i zdecydowana większość stała na naprawdę wysokim poziomie. Rozstrzał stylistyczny – ogromny. Jakimś magicznym sposobem więc, festiwal gatunkowy, metalowy, stał się jednocześnie jedną z najciekawszych obecnie imprez tego typu spośród tych organizowanych na naszym rodzimym rynku. Eventem, na którym nie da się nudzić, który co rusz zaskakuje błyskotliwą organizacją oraz logistyką, ale przede wszystkim przyciąga zróżnicowanym, dobrze przemyślanym line-upem. Takim, który przypadnie do gustu każdemu, kto ma otwartą głowę na nieco cięższe, ale przede wszystkim dobre jakościowo dźwięki.

Już teraz czekam na kolejną, przyszłoroczną edycję i odliczam dni do jej startu. Jestem zaskakująco (jak na swoją naturę) spokojny o to, że będzie trzymała co najmniej tak wysoki poziom, co tegoroczna. Jeśli i Wy macie ochotę zgłębić metalowe brzmienia, zapoznać się z nimi, ale też jeśli dobrze je znacie i chcielibyście sobie przypomnieć dlaczego, to wzięcie udziału w Mystic Festival stanowi do tego idealną okazję.

Pożegnania nigdy nie są łatwe